Kingdom Hearts 3 (PS4)

Kingdom Hearts to seria, która jest mi bardzo bliska. Ogrywałem pierwsze dwie odsłony niemalże premierowo na PS2, później nieco spóźniony byłem do Birth by Sleep na PSP. Zawsze bawiłem się w nich dobrze, a czas spędzony z ulubionymi bohaterami dwóch światów mojego dzieciństwa, wspominam równie przyjemnie, co je same.

Połączenie świata Disneya oraz Final Fantasy to uderzenie w dwa czułe punkty mojego dorastania. Filmy animowane z Myszką Miki, Donaldem, Kubusiem Puchatkiem czy późniejsze animacje 3D, to coś, do czego okazjonalnie wracam dzięki dzieciakom w domu i Disney+ – idealny pretekst. Natomiast każdy, kto, choć w niewielkim stopniu zna moje gusta do gier, wie, że „ostatnie fantazje” to jedna z moich uwielbianych marek w grach. Niestety, im dalej w serię, tym mniej tego drugiego świata – postacie z Final Fantasy praktycznie nie pojawiły się w Birth By Sleep. Powód, dla którego sięgnąłem po trójkę akurat teraz, był jednak nieco inny – przygotowuje się do The Last of Us Part 2, więc próbuje się naładować pozytywną energią. Taką niewątpliwie Kingdom Hearts zawsze dostarczało. Aczkolwiek zanim przejdę do trójki, to zacznę od pomostu pomiędzy wydarzeniami z przenośnego Birth by Sleep a trójeczką. Epilogu tej pierwszej produkcji, umieszczonego na jednej z dwóch kompilacji Kingdom Hearts.

Kingdom Hearts 0.2: Birth by Sleep – A Fragmentary Passage

Za dodatek, a właściwie samodzielny epizod fabularny zabrałem się, będąc już w trakcie ogrywania trzeciego Kingdom Hearts. Po kilku godzinach gry oraz pytaniu od publiczności w ramach podcastu RaczejKonsolowo postanowiłem nadrobić łącznik fabularny. W końcu HowLongToBeat pokazywało, zaledwie kilka godzin na jego zaliczenie. Czy warto do niego siadać przed rozpoczęciem Kingdom Hearts 3? Tak, jeśli jesteście zaangażowani w śledzenie tego, co wyprawia się w historii serii. Zaangażowani, bo nie podejrzewam nikogo o dogłębne zrozumienie, co też się w niej wyprawia. Jeśli nie, spokojnie można siadać do trzeciej gry. Kingdom Hearts 0.2: Birth by Sleep – A Fragmentary Passage to epilog do przenośnego Birth By Sleep, które dla osób bez znajomości produkcji z PSP, będzie ogromnym spoilerem albo niezrozumiałą sekwencją starć i cutscenek. Wcielamy się w rolę jednej z trzech Keyblade Masters, Aque. Ta po starciu z Xehanorta, w ramach desperackiego ruchu ratowania swoich przyjaciół przed ciemnością, sama się w niej pogrążyła i tam też została uwięziona. Dodatek opowiada o jej przeżyciach w tym wymiarze oraz jej walce, aby pozostać przy zmysłach i nie dać się opanować ciemności. Ta natomiast nieustannie poddaje jej wolę wyzwaniom – uderza w jej poczucie samotności i braku nadziei na ujrzenie kiedykolwiek swoich przyjaciół oraz światła. Wiele więcej tutaj nie da się powiedzieć o dodatku. Kilka godzin, przy tempie akcji Kingdom Hearts to za mało, aby opowiedzieć, coś więcej aniżeli ciekawostkę dla absolutnych fanów serii. Nie mniej, jeśli czujecie się zaangażowani w wydarzenia – sięgajcie po niego śmiało.

Od strony rozgrywki gra niewiele różni się od trzeciego Kingdom Hearts, aczkolwiek combat wydaje się być zbliżony do tego, co pamiętam z Birth by Sleep. Pewnie dlatego, że to epilog tego tytułu, więc pomimo zmiany platformy i lat różnicy, studio jednak zdecydowało się wrócić z rozwiązaniami do tamtej rozgrywki. Ma to sens. Nowością na pewno jest możliwość modyfikacji stroju, w jakim porusza się Aqua, a więc fan-service. W trakcie rozgrywki odblokowujemy kocie uszy, skrzydła motyla, a także masę kolorów i wzorów do nałożenia na materiał jej odzienia. Nie żeby to miało jakikolwiek wpływ na rozgrywkę, ale jakaś tam nowość to jest. Zatem i pod kątem gameplayu, ominięcie dodatku nie powinno nikogo specjalnie trapić. Nie ma tutaj niczego, czego nie doświadczymy, ogrywając jedynie podstawowe odsłony. Dodatek wygląda ładnie, jednak pomimo informacji znalezionej w sieci, że zrobiono go w Unreal Engine 4, to graficznie wydaje się odstawać od tego, co widzimy w Kingdom Hearts 3. Za wiele to nie zmienia zresztą. Weteranów serii ucieszą lokacje, znane z PSP, w nieco innym, mrocznym wydaniu, A Fragmentary Passage kończy się po dwóch godzinach i fabularnie płynnie przechodzi o wydarzeń, jakie otwierają trójeczkę.


No dobra. Powiedziałem, że niewiele jest osób na świecie, które są w stanie dogłębnie zrozumieć, o co chodzi w historii Kingdom Hearts, która obejmuje dwie odsłony główne i garść kanonicznych spin-offów. Wiem jednocześnie, że takie osoby istnieją. Spotykają się ubrani w czarne szlafroki, trzymając klucze do mieszkania w jednej ręce i swoją ulubioną przytulankę Disneya w drugiej, na ukrytych wideo-chatach i dyskutują na temat tego, co było pierwsze: serce czy ciało? Ile serce zmieści się w jednym ciele? Jak długo jest w stanie serce być oddzielone od ciała? Oraz….dobra, sorki. Choć brzmi to, jak rozważania pierwszego roku na studiach medycznych, to autentyczne rozkminy, jakie przechodzą nam przez myśl, ogrywając Kingdom Hearts 3. Zrozumieć ich sens, mogą jedynie owi wybrani, więc dla nich powiem tyle: trzecie Kingdom Hearts rozwiązuje wszystkie wątki, jakie zostały wprawione w ruch poprzednimi tytułami. To grand finale uniwersum. Wszelkie niejasności zostają rozwiane, a grę kończy ostateczne starcia oraz wyjaśnienie, czym jest Królestwo Serc – bo ja akurat do tej pory nie wiedziałem. Nic dziwnego, że Square Enix przed premierą trójki wydał reedycję wszystkich gier mających znaczenie fabularne w postaci dwóch kompilacji. Niektóre tytuły na nich są w pełni grywalne. Inne to jedynie montaż scenek przerywnikowych, podobne do kompilacji, jakie można znaleźć na YouTube, z dopiskiem „the movie” – może się to wydawać dziwne, ale akurat w tej serii to ma sens i później w recenzji powiem o tym nieco więcej, przy okazji omawiania tempa czy rytmu gry.

A jeśli chodzi o normalnych śmiertelników, to postaram się wyjaśnić, co w grze się dzieje. Grę rozpoczynamy od trójki głównych bohaterów siedzących w swoim statku kosmicznym, tzw. Gummi ship, co chyba można przetłumaczyć na gumo-statek. W skład trójki wchodzą: Sora (główny protagonista serii) oraz para bardziej uniwersalnie znanych postaci, Donald i Goofy. Ta trójka trzyma się razem od pierwszej części gry, wzajemnie się uzupełniając, albowiem gdzie Sora jest rycerzem władającym Keybladem, tak Donald specjalizuje się w magii, a Goofy jest tarczą ekipy. Tercet fantasy zachowany. W wyniku wydarzeń kończących drugą odsłonę Sora utracił część swoich mocy, a trasy do krain, do których podróżowali wcześniej, zostały zablokowane. Drużyna nie wie, co zrobić, jednak sięgając po głos serca, dochodzą do celu podróży – przypominają sobie, że znają kogoś, kto podobnie do Sory utracił siły i je ponownie odzyskał. Chodzi o Herkulesa. Zatem kierują swój statek ku krainie Olympus. Zarówno działania wspomnianej trójki, jak i innych przyjaciół Sory, mają na celu zapobiegnięcie planu Xehanorta, który to wspólnie z na nowo wskrzeszoną Organizacją XIII, chce wykuć tzw. χ-blade oraz doprowadzić do tytułowego Królestwa Serc. Mamy więc tych dobrych, mamy tego jednego, który ma uratować świat, jego kumpli, jest i wielki czarny charakter oraz jego przydupasy spod ciemnej gwiazdy. Wszystko, czego potrzebuje historia walki dobra ze złem. Mam nadzieje, że zauważyliście również, że starałem się przedstawić wam historię w możliwie zrozumiały dla śmiertelników sposób.

Jeśli natomiast wciąż macie problemy z rozgryzieniem, czy warto siadać do Kingdom Hearts 3 bez znajomości innych części, to muszę pochwalić Square Enix za umieszczenie w grze bardzo rozbudowanego kompendium wiedzy o wydarzeniach na przestrzeni wszystkich gier w serii. Nie tylko w formie czytanej, ale z lektorem! Genialne przypomnienie, które pokazuje, że twórcy wiedzą, nie tylko jak zawiłe wątki stworzyli, ale jednocześnie, jak wiele minęło od drugiej części gry i jak historia została rozproszona po wielu platformach konsolowych. Inną kwestią jest, że za każdym razem, kiedy zaczniecie się gubić w fabule, gra za chwilę wywoła w was wybuch radości, bo: „O rety! Czy to Kubuś Puchatek!?”, „Stitch!”, „Jack Sparrow!” i „Buzz Astral!”, „Jeju to Elza!”… Kingdom Hearts zawsze było reklamówką Disneya i tutaj nie jest inaczej. Sora, Donald i Goofy przemierzają krainy kosmosu, z których każda jest światem zbudowanym na marce Disneya. Jest planeta z filmów Hercules, Toy Story, Piraci z Karaibów czy Big Hero 6, co szczególnie mnie cieszy. Niektóre z przygód na nich to fabularne odwzorowanie historii filmów, w które jakimś cudem udało się wpleść wątek główny Kingom Hearts. Inne znów to autonomiczne historie, czasem służące nawet jako kontynuacja filmy pełnometrażowego. I podobnie, jak ma to miejsce z filmami, tak i tutaj magia Disneya robi swoje. Samo spotkanie bohaterów swoich ulubionych animacji w grze jest super, ale dodatkowo uczestniczenie wraz z nimi, ramię w ramię, we wspólnych przygodach, wywołuje iście magicznego uczucia. Dodatkowo trzeba wspomnieć, że głosy, jakie usłyszymy w angielskim dubbingu, są niemalże identyczne z tymi, jakie słyszymy oglądając bajki na Disney+ – z czego największą ciekawostką jest dla mnie Chody z Toy Story, któremu głos podkłada brat Toma Hanksa, Jim Hanks, który brzmi rewelacyjnie w roli brata. Jeśli tylko nie posiadacie awersji do Disneya (o co nietrudno w 2022), to nie powstrzymacie uśmiechu na twarzy w trakcie grania. Trzeba też przyznać, że Square Enix spisało się naprawdę dobrze, łącząc dwa pozornie odległe od siebie światy. Oryginalne opowieści spokojnie mogłyby być animacjami Disneya, natomiast zmodyfikowane historie z dużego ekranu, nie trącą paździerzem czy działaniem na siłę – jakoś to wszystko ze sobą gra.

Co nie oznacza, że wszystko mi się podoba. Otóż pierwszą rzeczą, nad którą muszę się pochylić to zupełnie ostawienie części Final Fantasy w grze na boczny tor. Widoczne było to już wcześniej, jednak o Kingdom Hearts 3 trudno w ogóle powiedzieć, że gra jest jakimkolwiek połączeniem Disneya i serii JRPGów od Square. Głównie chodzi mi tutaj o bohaterów gier Japończyków. I mimo że chyba wiem, dlaczego tak się stało: chodzi o nagromadzenie osób z przedziwnymi, nie do zapamiętania imionami oraz szpiczastymi, we wszystkich kolorach tęczy fryzurami, na megabajt sześcienny jest absurdalnie ogromne, to i tak szkoda. Może czwarta część uspokoi nieco sytuację i wróci do Squalla, Clouda, Lightning czy Noctisa, których gracze powinni kojarzyć. Kolejną rysą, już znacznie poważniejszą jest tempo rozgrywki – coś, co mogliście zauważyć, jeśli oglądaliście moje pierwsze wrażenia z gry na YouTube. To również powód dla którego, umieszczenie samych scenek niektórych tytułów na ww. kompilacjach gier serii, ma jak najbardziej sens. Ponieważ zdarza się, że na godzinę zabawy w Kingdom Hearts 3, gra pozwoli nam przez połowę – jak nie mniej – na sterowanie Sorą, a resztę tego, czasu spędzimy na oglądaniu scenek i rozmów bohaterów. Kiedy wspomniałem o tym Ani, to była zaskoczona, że mnie to dziwi, a nawet drażni i w pewnym sensie ją rozumiem. Patrząc wstecz albo przez ramię córce, która stara się grać w Birth by Sleep na PSP, to te gry tak mają. Bardzo dużo tutaj dialogów, historii opowiedzianej poprzez przerywniki, których zlepek naprawdę mógłby posłużyć za streszczenie wydarzeń w grze. Zupełnie jakoby przy produkcji siedział Hideo Kojima. Atutem takiego podejścia jest praktycznie zerowe polegania na elementach czytanych w fabule, co powinno nie wytrącać z flow rozgrywki, natomiast zagęszczenie scenek, które wprowadza czarny ekran, nie jest wcale lepsze. Serio, słuchajcie, walczymy przez pięć minut, scenka na kilka, gra oddaje nam możliwość biegu, co robimy przez kilkadziesiąt sekund i znów scenka.

Budowa gry jest z dużym prawdopodobieństwem wynikiem konstrukcji rozgrywki, czy też gameplayu samego w sobie. Otóż Kingdom Heart 3 to JRPG akcji, których obecnie jest coraz więcej. Przecież Final Fantasy XV, VII Remake czy zapowiedziana na przyszły rok szesnastka, wszystkie zdecydowanie porzuciły swoje turowe korzenia na rzecz dynamicznej rozgrywki, a szczególnie walki. Kingdom Hearts, od samego początku było nastawione na akcję i można powiedzieć, fajnale teraz do niej równają. Combat sam w sobie jest bardzo prosty i nie zmienił się on za bardzo względem poprzednich odsłon. Takie akcje jak atak, rzucenie czarem, blok, unik i podskok, są przypisane pod każdy z klawisz symboli na padzie. Tylne przyciski pada służą do celowania, czy wybierania skrótów do np. czarów, czy przedmiotów z ekwipunku, jak apteczek. Natomiast, jeśli tylko uważacie na swoje zdrowie i w ekstremalnych sytuacjach, użyjecie czaru leczącego, to resztę ogarniecie mashowaniem ataku i podpowiedzianych przez grę akcji. Na normalnym poziomie trudności, gra nie rzuca żadnego wyzwania, a kilka ekranów ładowania, jakich doświadczyłem, było wynikiem gapiostwa z mojej strony. Mimo wszystko nie można powiedzieć, że combat jest nudny, ponieważ takich wodotrysków, fajerwerków i epilepsji kolorów ze świecą szukać. Co w pewnym sensie, jakimś nawiązaniem do Final Fantasy jest. Sora w walce posługuje się Keybladem oraz magią. O ile ta druga jest niezbyt widowiskowa, a raczej blednie w kontraście ze wszystkim innym, co w walce się dzieje, tak tradycyjna część jego uzbrojenia to kawał kozackiej roboty. Kluczomieczy jest w grze dużo, albowiem za każdym razem, gdy ukończymy świat Disneya, jako nagrodę otrzymamy Keyblade nawiązujący do niego. Te posiadają standardowe combo, które wykonuje się wciskaniem na pałę krzyżyka na padzie, aż pojawi się możliwość wzbogacenia kombinacji trójkątem, który w zależności od oręża, wykona atak kończący lub go przemieni. Jedne posiadają jedną przemianą, inne aż dwie. Są totalnie odjechane. Nie dość, że same animacje zmieniania się to arcydzieła, to jeszcze czasem zupełnie odmieniają zestaw ataków Sory. Miecz zmienia się np. w lancę, Uzi czy ogromny młot.

Poza tym, na polu walki są Donald i Goofy, którzy nie tylko pełnią funkcje fabularne, ale są bardzo przydatni w walce. Przeważnie działają zgodnie z AI gry, któremu możemy wyznaczyć kierunek poprzez menu: atakuj tego samego przeciwnika, atakuj innych, oszczędzaj punkty magii, albo „róbta co chceta”. W trakcie starć natomiast zdarza się, że nasi kompanii wezwą nas do wykonania ataku łączonego, czy to z Donaldem, Goofym czy obecnie towarzyszącym nam bohaterem historii Disneya. To jednak nie koniec. Przy niezbyt wyraźnie mi jasnych warunkach, gra zasugeruje nam, aby odpalić umiejętność specjalną, która nawiązuje do – teraz będzie hit – atrakcji, które możecie znaleźć w Disneylandzie. Serio. Square Enix wrzucił do gry karuzele, kolejki i inne atrakcje parku rozrywki, w formie ataków specjalnych. Te znów są cholernie widowiskowe, a ponieważ w trakcie ich używania jesteśmy odporni na obrażenia i zadają one pokaźne szkody wszystkim przeciwnikom, stają się niezwykle pożyteczną częścią każdego starcia w grze. Ostatnim już elementem starć są przywołania, w których to Sora przyzywa do pomocy postacie ze świata Disneya, co znów wizualnie sprawdza możliwości kolorystyczne telewizora oraz potrafi zupełnie zmienić rozgrywkę. A to dosiądziemy grzbietu Simby z Króla Lwa, a to Stitch wskoczy na nas i zacznie laserami okładać przeciwników, albo zmienimy się w syrenę i wspólnie z Arielką zagramy w grę rytmiczną. Jaki jest tego efekt? Że pomimo prostoty sterowania, z którą poradzi sobie pięciolatka (sprawdzone), braku specjalnego wyzwania, nawet w ostatnich starciach gry, to dzięki mnogości zmian rozgrywki, losowości akcji oraz kolorystycznej ekstazy, zabawa z tytułem się nie nudzi, a my mamy ochotę okładać i okładać kolejne zastępy mobków. Matko, a nie wspomniałem jeszcze o pasku Focus, ale to już sami sprawdźcie.

W sukurs z prostym systemem walki, gra dostarcza niezbyt skomplikowany system rozwoju, ekwipunku czy craftingu. Wraz ze zbieraniem punktów doświadczenia, Sora, Donald i Goofy, odblokowują nowe techniki oraz zwiększa się limit aktywnych zdolności. To znów coś, co występowało już wcześniej w poprzednich odsłonach. Każda postać ma limit tzw. punktów AP. Każda zdolność jak np. podwójny skok, czy powiększone combo, kosztuje pewną wartość tych punktów. Tyle. Dodatkowo poziomy doświadczenia odblokowują sloty na ekwipunek, który podzielony jest na trzy kategorie: oręż, który zawsze pozostaje pojedynczy, a także zbroję oraz akcesoria. Ostatnie dwie kategorie u każdej postaci różnią się pustymi polami do wypełnienia przedmiotami znalezionymi w poziomach, czy kupionymi w sklepie. Zbroje przeważnie wpływają na statystyki obrony fizycznej lub przed żywiołami magicznymi, a akcesoria modyfikują np. siłę ataku czy punktu AP bohatera. Crafting właściwie liznąłem jedynie poprzez podnoszenia poziomu, a tym samym siły ataku i magii Keybladów, choć odpowiadający za to Moogle informuje nas o możliwości wytwarzania nowych przedmiotów, za każdym razem, gdy go odwiedzimy. Gra zresztą jest pełna przeszkadzaczy, przyjmujących na ogół postać minigier, rozrzuconych po wszystkich światach gry. W każdym z odwiedzanych miejsc twórcy umieścili zabawę, którą choć raz, fabularnie musimy wykonać, a później już wedle uznania do niej wrócić, aby pobić nasz rekord. W świecie Toy Story będzie to zabawa z shooter z pierwszej perspektywy jako mech zabawka. Wraz z Kubusiem Puchatkiem zagramy w „pięć w rzędzie”, a w San Fransokyo będziemy pokonywać tor przeszkód na czas. Największe wrażenie na mnie zrobił natomiast świat Piratów z Karaibów, z którym chyba spędziłem najwięcej czasu, gdzie Square Enix postanowił umieścić swoją wersję ubisoftowego symulatora starć galeonów. Po światach rozsiane są znaki Myszki Miki, które musimy sfotografować smartfonem Sory, na którym odblokowujemy gry Game & Watch z Sorą w roli głównej – jest ich naprawdę sporo, a dla osób pamiętających te minikonsole, łapanie jajek może być ogromnym strzałem nostalgii.

Dwie aktywności poboczne natomiast się wyróżniają: restauracja i latanie Gumo-stakiem. Restauracja to miejsce, w którym z zebranych na przeróżnych światach składników, Sora gotuje dania. Dania podzielone są na różne kategorie, a każda kategoria to niezwykle krótka minigra, polegająca np. na delikatnym rozbiciu jajek, lub przyprawieniu z wyczuciem dania solą i pieprzem. Całkiem ładnie wykonane i przydatne, bo tak przygotowane dania możemy zjeść w trakcie rozgrywki i na chwilę podnieść statystyki naszej drużyny – gdzieś to już widzieliśmy, co? Aczkolwiek, jest jedna minigra, która dla mnie przyćmiewa wszystkie w grze – latanie statkiem Gummi. Tak, wiem, że to żadne zaskoczenie ze strony kogoś, kto absolutnie ubóstwia serię Ace Combat, więc weźcie to proszę pod uwagę. Sora, Donald i Goofy korzystają ze statku Gummi, aby przemierzać galaktykę i odwiedzać kolejne światy Disneya, przypominające w grze planety. Ku mojej radości, wraz ze skokiem dwóch generacji od ostatniej odsłony Kingdom Hearts, w trójce oddano nam pełną możliwość sterowania statkiem w podróży. Możemy zatem dowolnie przemierzać niewielkich rozmiarów mapy, na których ukryte są sekrety, waluta do zdobycia oraz starcia z przeciwnikami. Po zbliżeniu się do wrogiego statku odpala się sekwencja starcia, która przypomina te z poprzednich osłon – rozgrywka typu arcade-shooter na szynach, przypominająca takie gry jak Omega Boost, serie Star Fox czy Panzer Dragoon. Najlepsze natomiast jest to, że gra pozwala nam ponownie samemu konstruować nasz statek, wraz z pełną swobodą nad wyborem uzbrojenia i kształtu pojazdu. Budowanie przypomina klocki lego, co dodatkowo stymuluje tę część dziecięcego umysłu w każdym z nas, która uśmiecha się na widok Kubusia Puchatka. Godziny spędziłem w edytorze, a później na lataniu statkiem. Nie żałuję jednej minuty.

Wspomniałem, że Kingdom Hearts 3, będąc odsłoną serii, która zrodziła się z połączenia światów Disneya i Final Fantasy, praktycznie nie wykazuje elementów znanych z gier serii JRPG. Choć nie da się ukryć, że część postaci w grze ewidentnie wyszła spod pędzla artystów, stojących za chara-designem fajnali, to są warstwy produkcji, które niepodważalnie wykazują DNA ostatnich fantazji – mowa oczywiście o muzyce oraz oprawie graficznej. To też geny, które chyba najlepiej łączą produkty Disneya i Final Fantasy. Obie te marki były wyznacznikiem jakości wizualnej oraz muzycznej, w swoich obszarach branży rozrywkowej. Początkowo tytuł był produkowany na autorskim silniku Square, Luminous Engine. Został on jednak dosyć szybko porzucony przez zespół Nomury, co po przejściu gry, mogę zrozumieć – Luminous sprawdza się w bardziej otwartych produkcjach jak FF 15 czy nadchodzące Forspoken. Kingdom Hearts 3 zbudowane zostało w najnowszym (wtedy) silniku Unreal, co przekuło się w niezwykle ładną dla ola grafikę. Co najważniejsze, momentami bardzo bliskiej tej znanej z filmów Pixara. Wspominałem już przy okazji systemu walki, o eksplozji kolorów w trakcie starć i genialnych animacjach towarzyszących m.in. przemianą broni. Mam wrażenie, że w grze łączącej się ze światami trójwymiarowych animacji, oprawa musiała być szczególnie dopracowana i w sporej mierze, to też się udało osiągnąć. Soundtrack do gry przypomina już zdecydowanie bardziej stronę Square. Wiele melodii może przypominać OST do któregoś fajnala, albowiem kompozytorzy siedzący nad tutejszą muzyką, to autorzy wielu utworów dla odsłon Final Fantasy i innych produkcji kwadratowych. Dla mnie najbardziej rozpoznawalną osobą wśród kompozytorów (łącznie soundtrack na Spotify to grubo ponad setka utworów, więc nic dziwnego, że pracowało nad tym wiele osób) jest Yoko Shimomura, którą pamiętam za muzykę do piętnastki, za którą bardzo ją chwaliłem w recenzji. Utwory łączą symfoniczny styl muzyki znanej z japońskich erpegów z motywami światów Disneya, na których obecnie się znajdujemy, co daje bardzo przyjemny dla uszu efekt w trakcie rozgrywki. Szczególnie gdy jest to mocno wyraźne, jak chociażby we wspomnianym świecie Piratów z Karaibów, gdzie w motyw przewodni filmów łączy się z kompozycjami pani Shimomury. Tu i tam pojawiają się również utwory Disneya, żywcem wyciągnięte z dużego ekranu. Serce jednak mięknie przy kompozycjach z Utadą Hikaru. Takie utwory jak „Chikai”, „Face My Fears”, „Dearly Beloved” czy „Hikari” to dla fanów coś więcej niż zlepek melodii, co jednak każdy, kto odpali kompilację i przesłucha pierwszych kilku utworów zrozumie bardzo szybko.

No dobra, ale mimo wszystko – mam bardzo mieszane uczucia po zakończeniu mojej zabawy z Kingdom Hearts 3. Z jednej strony niepodważalnie czuje się związany z serią, zarówno przez relację z jedną, jak i drugą połówką składającą się na ten jeden z dziwniejszych kolaży marek w historii gier. Dziwny, ale też niepodważalnie najbardziej udany. Czuje się trochę jak porucznik Murtaugh w „Zabójczej Broni”, grany przez Danny’ego Glovera, który kilka razy w trakcie tego świetnego kina akcji wypowiadał słowa: „Jestem już na to za stary”. W pewnym raczej niewielkim stopniu to wina gry, bo będąc absolutnie szczerym pomimo przepaści oddzielającej dwójkę i trójkę, od strony designu, zarówno rozgrywki, jak i budowania poziomów, nie zmieniło się za wiele. Trochę tak czuć, że gra się w tytuł z PS2 w bajecznej oprawie – co zasadniczo nie musi być minusem, a pewnie znajdą się i tacy, dla których taka informacje będzie wręcz mile widziana. Jednocześnie tutaj muszę też dodać, że im dalej w tytuł tym gra robi lepsze wrażenie skalą i wykonaniem, co w sumie mogło być zamierzone przez twórców, jeśli się nad tym bardziej zastanowić. Mniejsza z tym. Inną sprawą jest jak mało subtelną produkcją jest trzecie Kingdom Hearts. Postacie niczego nie pozostawiają w domysłach, co przypomina mi bajki dla dzieci, gdzie wszystkie emocje muszę być wyrażone wizualnie i dźwiękowo. Żarty, z których śmiać się będą wyłącznie moje dzieci. No i rozmowy o przyjaźni, sercach i miłości, które, ponieważ powiązane były z niesamowicie częstymi przerywnikami rozgrywki w formie scenek, doprowadzały mnie do robie kółeczek oczami. Z drugiej strony w tytuł gra się niezwykle przyjemnie, wygląda i brzmi kapitalnie, a ten cholerny Kubuś Puchatek naprawdę potrafi w człowieku obudzić wewnętrzne dziecko. Jestem bardzo ciekaw, jaki kierunek obierze nowa odsłona, która biorąc pod uwagę proces wydawania Kingdom Hearts przez Square Enix, powinna pojawić się na półkach w 2025 roku – najwcześniej. Kierunku, ale także i grupy docelowej, aczkolwiek – choć trudno mi o tym mówić – nie wiem, czy chciałbym aby Kingdom Hearts dorastało razem ze mną. Pewne rzeczy powinny pozostać sobą i dawać radość kolejnym pokoleniom. No i przecież, to nie jest tak, że nie zagram w czwórkę. Znów zobaczę ekran startowy, usłyszę znaną melodię, wrócą wspomnienia, a potem Sora zacznie się odzywać i przewrócę oczami. Tak będzie. I dobrze.


Podobał ci się materiał?!

Postaw mi kawę na buycoffee.to

…aby wesprzeć RaczejKonsolowo w misji szerzenia pasji do gier poprzez niezależny content, w 100% bez bullshitu i na maksa gamingowy!


Możliwość komentowania jest wyłączona.