A dziś zgramy w … Shin Megami Tensei: Digital Devil Saga 2 (PS2)

Kontynuacja to zdecydowanie dobre określenie tytułu.

W swojej karierze fana japońskich erpegów widziałem już wiele: kontynuacje, których nikt się ich nie spodziewał, tych, które niczym nie przypominały swoich poprzedniczek, a także tytuły, których sequel marzy się graczom od generacji konsol. Jednak przyznam, że nie przypominam sobie takiej sytuacji, jaką zafundował mi Atlus przy okazji dwóch odsłon Digital Devil Saga. Pierwsza z nich wyszła w 2004 roku na PS2, natomiast na dwójkę nie było trzeba czekać długo, bo zaledwie rok od premiery jedynki. Nie za dużo czasu na produkcję zupełnie nowej gry, nawet dla zdolniachów z ATLUSa – i faktycznie tak jest. Druga odsłona Digital Devil Saga to dosłownie druga część. Wręcz nawet połowa. Z wyczytanych przeze mnie informacji w sieci wynika, że w trakcie pracy nad najbardziej ambitnym produkcyjnie tytułem, jakim właśnie miał być ten spin-off serii Shin Megami Tensei, twórcy postanowili podzielić go na dwie części. Jako osoba, która zjadła zęby na JRPG-ach z PS2 – mówię bullshit. Nie mniej, ATLUS w połowie historii zrobił cięcie, rozłożył całość na dwie gry i sprzedał je za pełną cenę rok po roku. Patrząc po opiniach o grze w czasie jej premiery – niespecjalnie wywołało to jakiekolwiek poruszenie wśród portali. Dziś wywołałoby to takie zamieszanie, że game-żurnaliści z Kotaku, Polygona czy PPE, przeskakiwaliby przez siebie, oznajmiając światu, jak bardzo są oburzeni. Zastanawiałem się nad tym, jak sam oceniam taki zabieg, aczkolwiek nie mogłem się tym specjalnie frasować – musiałem się skupić, aby nie rozwalić pada z nerwów.

Jak już wspomniałem, historia jest bezpośrednią kontynuacją jedynki w tak bezpośredni sposób, że trochę nie wiem, jak zabrać się za opowiadanie o niej. Z jednej strony nie chciałbym zepsuć, gdyby ktoś zamierzał usiąść do pierwszej części, z drugiej jakoś muszę o niej opowiedzieć. Weźcie, proszę pod uwagę, że mogą się tu pojawić spoilery i tyle, ok? A zatem nasza drużyna bohaterów opuszcza miejsce zwane Złomowiskiem i trafia do futurystycznego, aczkolwiek nie mniej ponurego miasta. Tutaj spotykają organizację Karma, tę samą, z którą mieli już do czynienia wcześniej, aczkolwiek tym razem jej żołnierze dowolnie mogą przemieniać się w demony – coś, co w poprzednim rozdziale było traktowane jako anomalię, przekleństwo czy „karę boską”, albowiem wraz z demoniczną stroną przychodził apetyt na ludzi. Kanibalizm jest częścią i nowego świata. Otóż świat poza Złomowiskiem jest jeszcze bardziej ponury i okrutny. Ludzkość ucieka przed promieniami Słońca, które zmieniają każdą napotkaną osobę w bryłę kamienia. Okazuje się, że jest to kara boska, a sam Bóg niewątpliwie zmierza do zagłady świata ludzkiego. Jedynymi, którzy są w stanie przetrwać w promieniach Słońca, są zarażeni demonicznym wirusem. Zwykli ludzie żyją w strachu, a organizacja Karma, która zdaje się być, przesiąknięta osobnikami, umiejącymi się przemieniać, żeruje na ich nieszczęściu –  i nie tylko. W pewnym etapie dosłownie odwiedzamy więzienie, gdzie ludzie przerabiani są na karmę w puszkach, a dowodzącym placówką jest demon ogier, z wyjątkowo perwersyjną idle animacją, o którym wiemy tyle, że „preferuje świeże, 16-letnie mięsko”. Jeśli Digital Devil Saga miała przygnębiającą atmosferę, to tutaj podniesiono to do kwadratu. Ekipa najpierw zostaje rozdzielona, aby finalnie się zebrać i obrać cel uratowania ludzkości przed wyrokiem Boga. Sara (jedna z postaci z jedynki) jest jedyną osobą, która może z nim porozmawiać, jednak nie każdy uważa ich, wydaje się, szczytny cel za właściwy dla świata.

Więcej nie zamierzam zdradzać, albowiem musiałbym zaczynać tłumaczyć wszystkie znaki zapytania, z którymi bezdyskusyjnie zostawiła nas część pierwsza. To akurat dobrze, że druga część właściwie rozwiązuje wszystkie zagadki, jakie mieliśmy po ukończeniu części pierwszej – a doskonale pamiętam, że było ich nie mało. Historia, choć zakręcona jak chiński termos, to robi wrażenie, a wydarzenia w grze śledzi się z dużym zaciekawieniem. Mimo „whatthefucków”, jakie rzuca się, gdy dowiadujemy się, że świat jest zbudowany z danych – dane pochodzą od Boga. Jest mrocznie, jest ponuro i jest też smutno. Nie raz, nie dwa i też nie trzy, ale gra wali w nas emocjonalnymi bombami. I pomimo zupełnie odjechanego zakończenia, na które wpaść mogli tylko Japończycy, to zdecydowanie zapamiętam ten aspekt gry. Nie tylko ze względu na sam scenariusz gry, ale też realizację – w pełni obsłużone aktorsko cutsceny ze świetną robotą osób za mikrofonami. Zero czytania, gra serwuje odpowiedzi na pytania z poprzedniczki, jedną za drugą w trakcie obserwowanych na ekranie wydarzeń. Rozumiem, co materiały w sieci rozumiały poprzez „wysoką wartość produkcyjną”. Muszę jednak nadmienić, że bez ogrania pierwszej części może być trochę słabo z ogarnięciem, co do cholery się w ogóle dzieje. Gra zapewnia pewne odświeżenie wspomnień, ale odświeżenie jedynie, albowiem twórcy raczej olali zbudowanie gry w przyjazny dla nowych graczy sposób. Grając tylko w Digital Devil Saga 2, doświadczymy historii od połowy, w bardzo dosłownym tego słowa znaczeniu.

Minimalne zmiany zaliczyła rozgrywka. Tytuł wciąż jest turowym RPG, którego combat praktycznie nie zmienił się ani trochę. Walczymy w trzyosobowej drużynie, przeciwko grupką o podobnej liczebności. Nasi bohaterowie mają dwie postacie: ludzką oraz demona. W tej drugiej znajdują się standardowo, a pierwszą przybierają z wyboru, konieczności (zaskoczeni przez przeciwnika, jeszcze bardziej niż jest to możliwe już przy randomowych encounterach) lub przymusu, gdy przeciwnik wywoła u nas przemianę. Jako ludzie niewiele możliwości posiada gracz, poza atakami bronią palną, ze zwykłymi pociskami lub magicznymi, których użycie kosztuje więcej niż jeden ruch w turze gracza. Prawdziwa zabawa natomiast zaczyna się jako demon, a walka staje się odnajdywaniem, atakowaniem i bronieniem swoich własnych słabości. Uderzenie w słabość przeciwnika zadaje mu większe obrażenia, ale i dodaje możliwość wykonanania akcji w naszej obecnej turze. Wszystko to widzieliśmy już nie tylko w innych grach Shin Megami Tensei, ale przede wszystkim w jedynce, względem której zmieniła się właściwie jedna rzecz: tryb berserka. Otóż w trakcie przemierzania lochów w grze (zasadniczo to całość rozgrywki w produkcji, to właśnie to), gra informuje nas fazach księżyca, które zmieniają się w raz poruszaniem się po świecie. Gdy księżyc jest w pełni, może się zdarzyć, że nasze postacie tylko połowicznie przejdą przemianę w demonów do walki. Nie tylko kozacko wyglądają jako chimery obu form, ale i zmieniają się ich możliwości w walce: znacznie spada precyzja uderzeń, ale za to kilkukrotnie obrażenia, jakie zadajemy. Niestety w tej formie również i nasza obrona mocno dostaje po tyłku, ale za to, jeśli zdecydujemy się na ryzyko atakowania przeciwników, możemy zgarnąć więcej doświadczenia, aniżeli po regularnej wygranej.

Inną nowością w trakcie zabawy są pierścienie, które bohaterowie mogą zakładać – po jednym na postać. Każdy pierścień to bonus do statystyk, czy też unikatowe działanie. Pierścienie również posiadają wolne miejsca na kryształy zbierane w trakcie gry, a nadające im np. premię do statystyki rzucania czarów, do zwinności w walce, czy np. po prostu siły. Wśród moich faworytów był pierścień, który redukował koszt łączonych ataków dwóch postaci do jednej akcji w turze, zamiast dwóch – uratował mi skórę przeciwko ostatnim bossom gry – a jest trudno. Z jednej strony, ponieważ to Shin Megami Tensei, a te gry słyną z wysokiego, niewybaczającego błędów i nieprzygotowania taktycznego, poziomu zabawy. Tak samo było z poprzedniczką, choć tutaj nie było gdzie grindować, w odróżnieniu od jedynki. Gra najlepiej pokazała mi to w trakcie ostatniej walki, gdzie godzinny pojedynek musiałem zaplanować z dokładnością do liczenia obrażeń na kalkulatorze oraz czasu na stoperze – serio. Przez przygotowanie mówię o pierścieniach, ale przede wszystkim o rozwoju bohaterów. Zmieniono nieco wizualną reprezentację drzewka rozwoju bohaterów, z rozgałęzionych drzewek na heksagonalną planszę. Zmiana raczej kosmetyczna, ale na plus, choć wygląda trochę, jak na coś, do czego twórcy powinni dojść w trakcie produkcji gry. Każde miejscem na planszy reprezentuje inną „mantrę”. Poruszamy się po nim, odblokowujemy sąsiadujące pola i za kasę nakładamy mantrę na naszą postać. Ta nabiera punktów doświadczenia i zostaje opanowana, co pozwala korzystać (już na stałe) z nauczonych zdolności bohaterom. Zdolności to jedyne, co dziedziczymy po mantrach, albowiem demony, w które zmieniają się bohaterowie, są stałe i posiadają swoje słabości. A te gra bezczelnie przeciwko nam wykorzystuje w końcowych etapach historii.

W trakcie przechodzenia drugiej Digital Devil Sagi trzykrotnie byłem niemalże pewien, że będę musiał pozostawić grę nieukończoną. Wspominałem już, że tytuł do najłatwiejszych nie należy, co w sumie jest ciekawe, bo jeśli dobrze odczytałem zamysł twórców, chcieli przyciągnąć do Shin Megami Tensei nowych graczy. Problemy zaczęły się pod koniec gry. Trzech ostatnich, wielkich bossów, absolutnie doprowadzało mnie do szaleństwa, z czego jeden odrzucił mnie od gry na dobre kilka miesięcy. Wszystko przez to, że twórcy postanowili pozbyć się możliwości grania większością drużyny i zostawić nas z trójką. Nagle. Dodatkowo nie mogliśmy wybrać jaką trójkę, więc jeśli okazało się, że postacie, jakie nam zostały zupełnie nie są przygotowane na bossa mającego właściwie tylko jedną lukę do wykorzystania – jesteśmy w dupie. Nie pozostaje nic innego jak zakasać rękawy i „przygrindować”. Przy czym w odróżnieniu od części pierwszej, w DDS2 nie ma miejsca, w którym dałoby się to szybko ogarnąć. Sytuacja powraca przed samą końcówką, na przedostatnim bossie gry, choć tutaj mamy możliwość skorzystania z większej liczby bohaterów, więc choć walka była masakrycznie wkurzająca, to udało się ją ogarnąć bez odrzucania gry na miesiące. No i ostatni boss – nawet nie mam sił pisać o tym, w jaki stres wprowadzało mnie starcie. Podsumowując: Saga Cyfrowych Szatanów 2 jest grą wymagającą i godnie reprezentującą Shin Megami Tensei jako markę hardcore’owych JRPG-ów.

Ponieważ tytuł jest drugą połówką jednej produkcji, a premiery obu części oddzielało zaledwie dwanaście miesięcy, nie będzie zaskoczeniem, że w kwestiach wizualnych gra nie zmieniała się zupełnie. Może lokacje zaliczyły nieco więcej kolorów, aczkolwiek wciąż królują barwy zimne, na czele z szarością. Pewnie Junkyard w pierwszej części był po prostu tak szary, że nawet minimalne zmiany tutaj się wyróżniają. Dzięki temu wciąż w grze dominuje ciężka atmosfera, przechodząca niekiedy w nieprzyjemne, aż po straszące rejony. W pamięć zapadł mi jeden z ostatnich lochów, który zwiedzamy po raz drugi w trakcie gry, jednak przy powtórnym przejściu zwiedzamy go po „pewnej katastrofie” – światła nie działają, wszędzie leżą ciała niektórych pracowników, albowiem pozostali zostali jakby wtopieni w ściany, podłogę i sufit. Biegnąć po korytarzach widzimy kończyny czy np. popiersia wystające ze otoczenia – creepy jak cholera. Nie zmieniły się głosy aktorów, nie zmieniła się również muzyka, która jak przystało na erpegi Atlusa, aż prosi się o słuchanie poza grą.

W Digital Devil Saga 2 zagrać warto, jeśli grało się w pierwszą część. Trudno mi sobie wyobrazić, jak skonfundowanym będzie każdy, kto spróbuje wbić się w historię rozgrywająca się na przestrzeni obu części. Z drugiej strony, jeśli odpuścić fabularne zamieszanie, to bohaterowie tracą wszystkie moce, przedmioty, od strony rozgrywki zaczynamy wszystko od początku. Jednocześnie, tracimy niektóre bonusy, jakie daje zapis z jedynki na karcie pamięci. Stąd myślę, że warto zacząć od jedynki – i powiem szczerze, że naprawdę jestem zaskoczony, że cięcie gry na dwie i sprzedawanie ich osobno, zupełnie nie wzbudziło zamieszania w mediach. Abstrahując od tego zabiegu Atlusa, to cieszę się, że ukończyłem dylol. Historia należy do jednej z ciekawszych w historii gatunku. Poziom trudności jest wysoki, aczkolwiek do ogarnięcia, skoro mi się udało grę ukończyć, wam i też się uda.

Dlaczego (nie)warto grać w Shin Megami Tensei: Digital Devil Saga 2 (PS2)?

  • Bo jeśli graliście w część pierwszą, to dokończenie fabuły;
  • Starcia potrafią zajść za skórę, ale też dać dużo satysfakcji;
  • Oryginalny pomysł na historię o ludziach, demonach i stworzycielu;
  • Zakładając, że graliście w jedynkę, dwójka jest tym samym raz jeszcze, z kilkoma trafionymi, małymi zmianami;
  • Nie ma wiele JRPG z tak ciężką atmosferą jak w SMT;
  • Jeśli nie graliście w jedynkę, to bym się raczej zastanowił;
  • W razie posiadania słabych nerwów;

Podobał ci się materiał?!

Postaw mi kawę na buycoffee.to

…aby wesprzeć RaczejKonsolowo w misji szerzenia pasji do gier poprzez niezależny content, w 100% bez bullshitu i na maksa gamingowy!


Możliwość komentowania jest wyłączona.