Poszukiwania złotych kostek.
Delegacje to mój patent na odgrzewanie Vity. Jak tylko szykuje mi się podróż, połączona z siedzeniem w pokoju hotelowym (niespecjalnie jestem miłośnikiem zwiedzania), to biorę ze sobą tę cudowną konsolkę i ogrywam coś, co da się ukończyć w czasie wyjazdu. Tym razem jednym z takich tytułów (recenzja drugiego pojawi się nieco później) był FEZ. To kolejna z produkcji w ostatnim czasie, dzięki której eksploruje najistotniejsze gry dla całego ruchu indie. Jeśli oglądaliście „Indie Game: The Movie” to możecie kojarzyć FEZ właśnie z niego. Indyk, którego jednym z głównych wykonawców, pomysłodawców, osoby, od której wyszedł cały design produkcji, jest Phil Fish. Postać tragiczna, jeśli oglądaliście film, a także znacie dalsze jego losy w branży i komunikat, którym zamknął temat kontynuacji. Szkoda, że ta branża jest tak niedojrzała, a spora część graczy to takie parapety, ale cóż. Tym bardziej dzięki znajomości okoliczności powstania gry oraz przyszłości twórców, byłem bardzo podekscytowany sprawdzeniem tego uroczego, a na takiego wyglądał, indyczka. Okazało się, że faktycznie uroku mu nie brakuje, ale to nie tylko ładna wydmuszka.

FEZ opowiada historię białego ludzika o imieniu Gomez, który prowadzi radosne i błahe życie w malutkiej dwuwymiarowej osadzie – tak, to istotne, dlaczego podkreślam, że jest to osada w dwóch wymiarach. Pewnego dnia, jego dziadek (tak wnioskuje) oznajmia, że nadszedł jego czas na przygodę. Kolejno następuje załamania czasu i przestrzeni, a nasz bohater Gomez odnajduje tajemniczy, złoty sześcian, dzięki któremu na jego głowę ląduje tytułowy fez. Dla osób, które nie grały w grę, ani nie są zaznajomieni z kulturą osmańską: fez to okrągła czapeczka z ogonkiem w kolorze czerwonym. Jak oglądaliście takie produkcja jak Indiana Jones czy ogólnie filmy rozgrywające się w tamtejszych regionach, to pewnie wiecie, o czym mowa. Jednak nie nakrycie jest istotne, a to, co dzięki niemu staje się dla Gomeza jasne – jego świat jest tak naprawdę trójwymiarowy! Od tego momentu otrzymujemy moc zmiany perspektywy, a raczej obracania świata w lewo i prawo, jakbyśmy obracali sześciokąt w poziomie. To rozpoczyna jego wielką przygodę odkrywania świata, jakiego nigdy nie widział. Jednocześnie u jego boku pojawia się latający kompan w kształcie przeźroczystej kostki, która towarzyszy mu w przygodzie i pomaga zrozumieć sekrety nowego świata. Bardzo spodobała mi się ta niezwykle prosta, a jednocześnie intrygująca historia. W trakcie gry napotkamy wiele tajemniczych miejsc, posągów czy malowideł na ścianach starych ruin, potęgując poczucie bycia częścią wielkiej przygody i świata zdecydowanie przestrzennego.

W grze nie ma bossów do pokonania. Nie ma nawet przeciwników, a jakakolwiek śmierć na skutek źle wymierzonego skoku czy upadku z wysokości, natychmiastowo teleportuje nas do miejsca ostatniego przebywania. To bezpieczna gra, w której całą uwagę pochłania zabawa perspektywą i rozwiązywanie zagadek z nią związanych. Gdy zaczynałem zabawę z FEZ myślałem sobie, że jeśli cała gra będzie skupiona wokół tego jednego patentu z obracaniem, to szybko pewnie się znudzi, i oby gra miała coś więcej do zaoferowania – nie musi. Zabawa trójwymiarem, albowiem jest naprawdę sprytną koncepcją, ponieważ to nie po prostu obracanie bryłą w poziomie, a faktycznie używanie perspektywy do poruszania się po świecie i interakcji z nim. Moment, w którym łapiemy jak działa patent to jeden z tych „momentów wow” w grach wideo, porównywalnym dla mnie np. z pierwszym razem, gdy wystrzeliliśmy dwa przejścia i przeszliśmy przez nie w Portalu. A ponieważ to tak istotna część gry, to nie zdradzę jak dokładnie działa całość. Naszym zadaniem w grze jest odszukanie złotych kostek, które otwierają kolejne drzwi tego tajemniczego świata, a za ostatnimi z nich (wymagającymi największej liczby kostek) Gomez odkryje wielką tajemnicę i uratuje świat – tak przynajmniej twierdzi nasz bryłowy kompan. Poruszamy się więc po świecie i je zbieramy, co jest bardzo przyjemne. Niektóre zagadki potrafią rozgrzać nasze szare komórki, inne wręcz za bardzo i nie doprowadzić nas do niczego sensownego.

FEZ to pierwsza gra Phila Fisha, który nie był zbyto doświadczonym game designerem, gdy tworzył grę, więc nie dziwi mnie, że tak jest, jednak wspomnieć w recenzji muszę. Nie lubię, gdy gry marnują mój czas. Tak już mam, więc zagadki, które są nie-do-rozwiązania, a nic nie wskazuje, że takie są, doprowadzają mnie do gorączki. Gra powinna jasno to komunikować, np. nie pokazując nic do pewnego momentu w grze, kiedy sekret staje się rozwiązywalny. Wszystko przez mapę świata, która z początku jest nieco przytłaczająca, jednak jak już zrozumie się jej działania i niuanse, to wydaje się nawet sprytnym rozwiązaniem. Wskazuje, gdzie ukryte są złote kostki, gdzie jest jeszcze jakiś sekret do odkrycia oraz możemy z niej odczytać miejsca, w które dotrzemy korzystając z licznych portali i drzwi. Spędziłem zbyt długo w pomieszczeniach oznaczonych znakiem zapytania, aby doczytać w sieci, że rozwiązanie jest poza moimi możliwościami w danym momencie – to ssie. Z drugiej strony niektóre z zagadek wymagają od nas skorzystania z czytnika kodów QR telefonu, co sprawiało mi straszną radochę, choć sam nie wiem czemu. Ogólnie gra wiele razy przełamuje czwartą ścianę i np. udaje zawieszenie, czy uruchomienie się ponowne, choć wcale tak się nie dzieje – efekt trochę zepsuty przez to, że grałem na Vicie, albowiem w innym przypadku ekran ładowania się biosu kompa działałby podwójnie. Szkoda w sumie, że nie użyto bootowania się PSV w przenośnej wersji gry.

Tytuł poza ciekawą rozgrywką jest również całkiem uroczy wizualnie. Paleta barw użyta w bardzo ładnym stylu pixel-art uspokaja, budzi kreatywne myślenie i wspiera zew przygody. Postacią towarzyszą ładne animacje, a przechodzenie gry z 2D do 3D wykonane w trakcie obracania świata jest prześlicznie. Zew przygody zresztą uwydatnia również muzyka, za którą odpowiedzialny jest nie kto inny, jak Richard Vreeland, choć możecie go prędzej znać jako Disasterpeace. Kto mnie zna, pewnie wie, jak wielką sympatią darzę tytuł Hyper Light Drifter, więc usłyszenie ponownie jego elektroniki w stylu chiptune, bardzo mnie ucieszyło. Z jednej strony tajemnicza, kiedy trzeba pełna grozy, jednak przeważnie przesączona dobrymi emocjami, radości odkrywania świata. OST słucha się dobrze też poza grą. Cieszę się, że sprawdziłem FEZ i szkoda, że nie doczekaliśmy się czegoś nowego od Phil Fisha, choć brak części drugiej również jest w pewnym sensie…wymowny. Mimo wszystko, bardzo polecam jego produkcję. To niezwykle urocza i przyjemna platformówka, ze sprytną mechaniką u podstawy rozgrywki. „Indie Game: The Movie” pokazuje jak wiele FEZ znaczył dwa twórcy, jak wiele pracy w niego włożył, i to widać w rezultacie. Tytuł otrzymał dużo czułości od wszystkich, którzy zaangażowani byli w jego produkcję. Kosztuje pewnie grosze, jeśli nie macie jej już w swojej bibliotece po licznych promocjach, a ukończyć grę się da w kilka dłuższych posiedzeń przed konsolą. Moim zdaniem warto zagrać.





Podobał ci się materiał?!
…aby wesprzeć RaczejKonsolowo w misji szerzenia pasji do gier poprzez niezależny content, w 100% bez bullshitu i na maksa gamingowy!