Team Leader the Game.
Obrońcy Galaktyki to tytuł, który pojawił się znikąd. Zapowiedziany podczas tegorocznego (tak, tegorocznego) E3, momentalnie wpadł mi w oko. Nie jestem specjalnie wielkim fanem komiksów Marvela – w sumie nie jestem żadnym tam fanem, bo komiksów nie czytałem, a wszystko ze świata Marvela znam z ekranu kina czy telewizora, a nie będę nawet wspominał, jakie mam zaległości w produkcjach giganta. Samo istnienie Guardians of the Galaxy było sporym zaskoczeniem, albowiem to drugie podejście Square-Enix do Marvela, po trapionym masą problemów MARVEL’s Avengers, w którym wyłącznie kampania była oceniana na ogół pozytywnie. No i właśnie, to było pocieszające dla myśli o nowym tytule. Zbudowany od podstaw jako zabawa dla jednego gracza, miała szansę się udać. Tym bardziej że wspomniana zapowiedź pokazała, że będzie tu i humor, i akcja, i duży nacisk na relacje pomiędzy członkami drużyn – jednym słowem: będzie jak filmy Gunna, a przecież więcej gra nie musiała robić. W sieci obecnie większość opinii jest zachwycona produkcja Eidos Montreal, co mnie zupełnie nie dziwi i zaraz wytłumaczę czemu.

Jakiś czas temu Shawn Layden powiedział, że brakuje mu w branży mniejszych produkcji. Takich ze znacznie mniejszym budżetem aniżeli zdobywające nagrody gry roku otwarte-światy oraz niewymagające od graczy układania specjalnego grafiku pod setkę godzin, jakie zajmie im dotarcie do napisów końcowych. Może nie dokładnie tymi słowami, aczkolwiek meritum było w ten deseń. Natomiast, dlaczego w ogóle o tym wspominam? Ponieważ tak sobie myślę, że były szef PlayStation dokładnie takie produkcje, jak MARVEL’s Guardians of the Galaxy miał na myśli – przy czym oczywiście o budżecie gry nie za wiele nam wiadomo, a właściwie to nic. Tytuł to świetna historia, mogąca spokojnie być kolejnym filmem na dużym ekranie, której koniec pojawia się w okolicy piętnastej godziny rozgrywki. Historia umiejscowiona jest gdzieś pomiędzy dwoma filmami kinowymi, gdzie Gamora dołączyła już do ekipy Petera Quilla oraz reszty. Pozostali członkowie drużyny to oczywiście Rocket, Groot oraz Drax. Trochę polegam na tym, że kojarzycie postacie z filmów czy komiksów, więc szybciutko powiem, że Peter oraz jego drużyna Strażników Galaktyki, to coś w rodzaju kosmicznych piratów czy łowców głów, ale takich z dobrym sercem – wiadomo. Kapitan załogi wpadł na pomysł, że aby wyrobić sobie markę w galaktyce oraz zarobić trochę kasy, muszą oni przynieść niesamowitą zdobycz, zwierzynę, trofeum (najlepiej żywe) dla niejakiej Lady Hellbender. Koniec końców udaje im się złapać galaktyczną lamę. Tak. Lamę. Zatem odpalają plan B: wcisną Władczyni Bestii jednego z stworo-podobnych kompanów, a później go wykradną z paki. Co może pójść nie tak? Otóż sporo, ale o tym to już się sami przekonajcie, albowiem nie chciałbym wam psuć zabawy, a tytuł daje sobą jej naprawdę dużo.



Jak już nadmieniłem, historia mogłaby spokojnie posłużyć za materiał pod kolejny film z Guardiansami w roli głównej. Jest tutaj dużo wybuchów, ciekawych postaci (powrót Mantis!), zwroty akcji, ale i przede wszystkim humor (wszechobecny i momentami powalający na ziemię) oraz duży nacisk na relacje pomiędzy członkami drużyny. Ten ostatni element oddany jest oczywiście poprzez rozmówki, jakie Peter, Rocket, Gamora i reszta ze sobą NIEUSTANNIE prowadzą. Absolutnie nie żartuje. Jak nie jesteśmy w przerywnikach albo nie poruszamy się w pobliżu ziomali, to słyszymy ich w słuchawce radia – co akurat mi się mega podobało. Szczególnie w momentach, kiedy próbowałem lizać ściany i nieco eksplorować poziomy, w poszukiwaniu sekretów, co moi kompanii momentalnie okraszali bezlitosnym komentarzem. „Te, kapitan, zabłądziłeś?” albo „Gdzie ty znowu leziesz?”. Fajny pomysł, dynami nadaje życia tej masie znaków języka oprogramowania zwanej również grą – i tutaj należą się brawa dla całej obsady aktorskiej, podkładającej głosy postaciom w grze, za fenomenalną robotę. Rozmówki dotyczyły wszystkiego. Od starych dziejów drużyny, po obecne wydarzenia. Były te budujące, jak i rzucające kłody pod nogi całej drużyny, z czym Peter za wszelką cenę próbował walczyć jako lider.
Przyznam szczerze, że dawno z jakimś bohaterem się tak nie utożsamiałem, choć bywały momenty, gdy robienia tego samego w pracy i w grze, było męczące. Istotnym elementem w zadaniu podtrzymywania ducha drużyny były wyboru dialogowe, czy tam też moralne. Pojawiają się poza walką, gdy mamy czas podjąć decyzję w (umiarkowanym) spokoju, to znaczy, zanim licznik czasu pokaże koniec namyślania się. Jeśli graliście w któregoś z samograjów Tell Tale Game, to nie będzie dla was mechanika nowością. Większość z wyborów nie ma zbyt dużego znaczenia. Właściwie tylko kilka z nich, w określonych miejscach, wprowadza większe zmiany. Szybko, aczkolwiek rozwieję wasze przypuszczenia – gra jest mimo to liniową produkcją, z jasnym początkiem i końcem gry. Te większe wybory zmieniają nieco tok rozgrywki, poprzez np. mniejszą czy większą hordę przeciwnika, w zależności, czy ktoś nam pomorze w zamian za coś, co zrobiliśmy wcześniej. Ponieważ nie jestem fanem wyborów moralnych, tak średnio podchodziłem do tego elementu rozgrywki. Natomiast lekkość konsekwencji, pozwoliła mi cieszyć się z humoru, jakie te wybory generują – a przynajmniej tak było przez większość gry. Szkoda, że na końcu, gdy docieramy do kulminacyjnego momentu, Peter musi wykonać serię dialogów i trafić w model odpowiedzi, aby gra pozwoliła nam kontynuować zabawę, i to jest trochę słabe. Tym bardziej że odpowiedzi spoza arkusza modelowego są również dobre i moim zdaniem również można by je zaliczyć. Tak serio tłumaczę się, bo ostatnią sekwencję musiałem powtarzać trzy razy, ale to na pewno wina gry. Na pewno.




Od strony rozgrywki MARVEL’s Guardians of the Galaxy przypomina mi tytuł, który przenosi nas w czasie do szóstej generacji konsol, gdzie prym stanowiły produkcje liniowe, korytarzowe, o mocnej rozgrywce i trzymające nas przy konsoli silnym podstawieniem na fabułą. Trochę podróż w czasie, co samo w sobie jest ciekawą meta-grą, biorąc pod uwagę zamiłowanie Quilla do starej muzyki. Flow produkcji to drobna eksploracja połączona z rozmówkami drużyny, rozwiązanie raczej łatwej zagadki, cutscena, a pomiędzy tym starcia z przeciwnikami. Ci to albo zwierzyna kosmiczna (w tym galaretka), albo humanoidalni przedstawiciele galaktyki. Walka jest bardzo dynamiczna i często rozgrywa się z przyjemnym chaosie, przez co gra nie jest trudna, a stawia na fun. W starciach sterujemy Peterem, który jest uzbrojony w dwa blastery i pół-odrzutowe buty. W walce towarzyszą mu oczywiście wszyscy członkowie drużyny, którymi operuje AI, ale mamy możliwość wydawania im poleceń odpalenia umiejętności, które wraz z postępem gry u nich odblokowujemy. Pomyślcie o tym, jak o sterowaniu jedną postacią (tutaj drużyną), która ma swój zestaw zdolności, te przypisane skróty przycisków na padzie i cooldown po użyciu. Fakt, że mając właściwie pięć postaci, każda z zestawem czterech umiejętności do wyboru powoduje, że nasze palce będą musiały odstawiać na padzie kankana. System wymaga chwili na automatyzację gdzie na padzie i kto się odpala, ale jak już złapiemy, to okazuje się, że zaczynamy mechanicznie łączyć, np. przyciągniecie przeciwników do siebie Rocketem, uwięzienie ich korzeniami Groota, dorzucając obrażenia kogoś z reszty kompanów. Pozostaje właściwie nauczyć się tylko, że Peter odpala się pod na L3, a nie R3 – notorycznie wchodziłem w tryb wizjera, zamiast wykonywać, którąś z jego umiejętności. Takie zresztą mieszanie zdolnościami nam się przyda, ponieważ im bardziej kreatywnie podchodzimy do starć (oraz unikamy obrażeń), tym lepszą ocenę dostaniemy po starciu, a co za tym idzie, zdobędziemy więcej punktów doświadczenia, za które odblokowujemy nowe zdolności ferajny.
Ostatnim elementem walk, o którym warto wspomnieć, są narady. Nawet muszę wam o tym powiedzieć. W trakcie walki budujemy specjalny pasek, który po załadowaniu do pełna, pozwala zwołać naszych kompanów do siebie i zagrzać ich do walki. Słyszymy ich komentarze, które raz lekceważą przeciwnika, innym razem są pełne obawy o zwycięstwo albo krytyką Guardiansów wobec siebie. Musimy wybrać wtedy jedną z dwóch kwestii, która trafi w serca ekipy i zagrzeje ich do walki, czyli czasowo zwiększy ich zdolności bojowe. Świadomość, że Peter odgrywa w głowie tę scenkę w czasie walki, już jest wystarczająco zajebista, a wisienką na torcie jest to, co dzieje się zaraz po mowie Petera – wciska on play na swoim walkmanie. Nie da się opisać jakiego banana generuje usłyszenie Never Gonna Give You Up od Ricka Astleya i widok ruszających do walki bohaterów. Nie tak sobie wyobrażałem muzę do starć z wielkim bossem, ale cholera…TO DZIAŁA! Muzyka zresztą jest niezwykle ważną częścią całości gry. Co nie jest dziwne, ponieważ walkman i szlagiery to ostatnia rzecz, jaka wiąże Petera z przeszłością na Ziemi. Umuzykalnienie produkcji rozpatrywać możemy przez trzy warstwy: OST skomponowanego przez Richarda Jacquesa, metalowego albumu stworzonego na potrzeby gry przez ekipę audio Eidos Montreal oraz składanki hitów lat 80 i 90. Soundtrack to bardzo przyjemny zbiór epickich skrzypiec oraz wtórujących im instrumentów dętych. Z faworytów ścieżki dźwiękowej mógłbym na pewno wymienić motyw przewodni, który pasuje idealnie do klimatu Obrońców Galaktyki i uniwersum Marvela. Poza tym to solidny OST. Nic dodać, nic ująć.

Natomiast, co kopie zadek to album kapeli StarLord, za który w całości odpowiada Steve Szczepkowski. Na co dzień pracujący w roli spokojnego, naczelnego dźwiękowca kanadyjskiego studia, dzięki konieczności umiejscowienia w grze kapeli o nazwie zgodnie z przyjętym przez Petera Quilla przydomkiem, miał szansę spełnić swoje marzenie o zostaniu gwiazdą rocka. Młody Peter musiał słuchać tej kapeli w dzieciństwie, aby później przyjąć jej imię, ale ponieważ takowa nie istniała, Steve ją stworzył. Tak powstał pełny album kapeli StarLord, którego możecie posłuchać na Spotify oraz zobaczyć na YouTube w promującym grę teledysku. Kozacki motyw. Sama muza jest naprawdę udanym albumem metalowym. Tu i tam słychać pewne naleciałości z innych kapel, ale mimo wszystko, czapki z głów przed dedykacją, jaką ekipa Eidos Montreal poświęciło temu elementowi. Ostatnią składową tego, co usłyszymy w grze jest mix hitów i szlagierów, które Peter uwielbia słuchać. Gra zresztą nam to ułatwia, ponieważ poruszając się po Milano (statek ekipy) możemy podbiec do zestawu audio i włączyć sobie do tła Tears for Fears czy Europe. Wielkich nazwisk i nazw jest tutaj od groma: Bonnie Tyler, Wham!, Kiss, Gary Numan, Iron Maiden czy nawet New Kids On The Block – za dzieciaka ich uwielbiałem! Licencje musiały kosztować sporo, ale niech mnie gęś kopnie, warto było wydać grosza, bo za każdym razem, gdy któryś z hitów wyjeżdża w walce, zadowolenie z całej gry sięga zenitu.
Nie pamiętam, kiedy ostatnio tyle się rozpisałem o oprawie audio, więc przydałoby się teraz trochę powiedzieć o oprawie wizualnej – a jest o czym. Po pierwsze bardzo podobają mi się wizerunki całej drużyny Guardians of the Galaxy. Avengers od Crystal oberwało się za nadmierne odejście od wizerunków gruntowanych w naszej podświadomości przez kino i trochę się obawiałem, że tutaj będzie podobnie, Na szczęście nie słyszę specjalnych lamentów w tym wątku. Najwidoczniej nie jestem jedynym, którym nowy design postaci się podoba. Gra również cieszy oko, gdy spojrzymy na otoczenie i widoczki. Obojętnie czy jesteśmy w korytarzach stacji kosmicznej, czy na powierzchni cudownej kosmicznej planty. MARVEL’s Guardians of the Galaxy to bardzo ładna gra. Nie jestem specjalnie dobry w photo mode, ale mam nadzieję, że kilkoma screenami w recenzji to potwierdziłem. Ładnie prezentuje się już pierwsza lokacja, która jest cmentarzyskiem statków kosmicznych, dryfujących w otoczeniu różowej pianki izolacyjnej. Oko cieszą jaskrawe kolory w połączeniu z ze stalą wraków. Po chwili zmieniamy estetykę na wnętrze stacji kosmicznej, aby za chwilę wrócić znów w bardziej dzikie, aczkolwiek równie barwne rejony. Jest na czym zawiesić wzrok i czemu robić fotki, co community wirtualnej fotografii skrzętnie wykorzystuje – choć najwięcej portretów zbierają postacie, również świetnie wykonane, co cała reszta. Mój licznik FPS-ów nie działał za dobrze, więc nie jestem pewien, czy gra działa w 60 fpsach, ale niezależnie od ilości fajerwerków na ekranie, nawet nie kwiknie. Technicznie z tytułem jest wszystko w najlepszym porządku, a wpadki, które oczywiście są, tytuł zalicza bardziej w warstwie designu. Szczególnie w pamięci utkwiło mi poruszanie się po wąskich przejściach czy szczelinach pomiędzy skałami, które są jednokierunkowe. Wchodząc w interakcję z nimi i poruszając się w jedną stronę, nie możemy się cofnąć. Powiedziałem do siebie wtedy, że rzeczywiście, twórcy celowali w zapewnienie rozrywki, jak za dawnych lat. Gra też czasem potrafi nie załadować jakiegoś wydarzenia w grze, przez co musimy ładować ostatni save. Natomiast rzeczą, która chyba najbardziej mnie zniesmaczyła, była zagadka w jaskiniach, przy sekcji z Mantis jeżdżącej „na barana” – jak zagracie, to sami się zorientujecie, jak mało intuicyjną zagadkę przygotowali twórcy.



Jednakże jestem bardzo zadowolony z zakupu MARVEL’s Guardians of the Galaxy, o i ile nie jesteście w grupie osób mających już przesyt Marvela w swoim życiu, to z czystym sumieniem mogę polecić grę Eidos Montreal. Niby jest to produkcja liniowa. Nie bardzo zmieniająca się za kolejnymi przejściami, bo nawet wybory dokonywane w trakcie grania, nie za wiele zmieniają – są raczej smaczkiem, aniżeli realnymi rozgałęzieniami dla zabawy, a kiedy już stają się poważnym elementem rozgrywki, okazuje się, że nie wychodzi to za dobrze. A pomimo swojej budowy, mam większą ochotę na ukończenie jej jeszcze raz, niż większości produkcji, które ostatnio grałem. Są skórki bohaterów dla fanów uniwersum, poukrywane w zakamarkach poziomów. Długość też jest super. Zdecydowanie widzę siebie sięgającego po ten tytuł za jakiś, ot tak dla przyjemności. Bo właśnie czystą przyjemnością jest gra. Historia równie wciąga, co bawi, ale jej najistotniejszym składnikiem są bohaterowie. Rocket, Gamora, Groot, Drax i Peter oraz ich relacje. To właśnie tutaj zobaczymy tworzenie się drużyny, która przechodzi przez typowe etapy dojrzałości. Mamy formowanie się, burze po pierwszej euforii, stabilizację i wchodzenie na wyższy bieg – poważnie, ta gra jest o mojej pracy, więc może dlatego tak mi się podoba? Główna piątka to również niejedyne postacie, nad którymi warto się pochylić. Nikki i jej mama Ko-Rel, Lady Hellbender, Mantis (laska rządzi) oraz najlepszy kierownik ochrony w galaktyce Cosmo, o którym nie powiem nic więcej – sami się przekonacie, jeśli uda wam się omijać spoilery.
A wiecie jak najłatwiej ominąć spoilery? Kupując Marvel’s Guardians of the Galaxy już dzisiaj! Sam zakupiłem tytuł w pre-orderze i nie żałują grosza wydane za grę. Natomiast dzisiaj tytuł kosztuje prawie połowę ceny premierowej, w większości polskich sklepów, więc mówimy o kopiach w folii, nówka nieśmiganych. Martwi mnie taki spadek ceny, w tak krótkim czasie. Chciałbym widzieć więcej produkcji pomiędzy gigantycznymi open-worldami i produkcjami z sektora indie. Wspierajcie dobre gry, a tym bardziej te z całkiem niezłym polskim dubbingiem, który moim podcastowy towarzyszom podobał się nawet bardziej od oryginalnego. Nie czekajcie, aż będzie w abonamencie i ratujcie galaktykę w rytmie Don’t Worry, Be Happy.





Podobał ci się materiał?!
…aby wesprzeć RaczejKonsolowo w misji szerzenia pasji do gier poprzez niezależny content, w 100% bez bullshitu i na maksa gamingowy!