Uncharted 4: A Thief’s End (PS4)

Wszystko, co dobre, ma swój koniec.

Miesiące, jak nie więcej i co najmniej kilkanaście razy we wspólnych podcastach – tak wiele razy namawiał mnie Bartek na zagranie w Uncharted 4. Nie, żebym jakoś specjalnie się bronił, czy miał coś przeciwko. Serię ogólnie uwielbiam. Pierwsze trzy odsłony oraz przenośny skok w bok zresztą również. Jeśli mnie pamięć nie zawodzi, to powodem, dla którego tyle mi zajęło zajęcie się ostatnią przygodą Drake’a (wszystko bynajmniej na to wskazuje) było oczywiście Destiny, które zjadło absolutnie pierwsze lata mojego w związku z czwartym PlayStation. Ponadto wiedziałem, że to będzie świetna gra, która będzie świetna niezależnie, czy zagram w nią w dniu premiery, za rok, dwa czy nadrabiając na kolejnej generacji – czyli dokładnie jak robię to teraz. Nawet zawirowania kadrowe i dosyć kontrowersyjne odsunięcie od projektu Amy Henning, nie wybiło mnie z przeświadczenia, że czwarty Nathan Drake będzie produkcją na skalę poprzednich odsłon. Zastanawiałem się tylko, czy tytułowy koniec będzie faktycznym końcem. Mówi się, że „nie zabija się kury znoszącej złote jaja”, a seria Uncharted – dotychczas – obsypywała PlayStation tonami złota. Trochę gimnastyki omijania spoilerów (w czym chyba mam złoty medal) i o wszystkim przekonałem się na własną rękę. Co mogę powiedzieć na start: dzięki Bartek.

Historie w Uncharted najczęściej porównywane są do Indiany Jonesa, czy takich filmów jak „Klejnot Nilu”, czy „Miłość, Szmaragd i Krokodyl”. Wszystkie te produkcje charakteryzują się połączeniem akcji i komedii, w otoczce wielkiej przygody, poszukiwaniu skarbów z dawnych lat. Nie inaczej jest zatem i w A Thief’s End. Nathan Drake wyrusza tym razem w poszukiwaniu skarbów pirackich, a dokładnie śladami niejakiego Henry’ego Every – nazywanego Królem Piratów i (wierząc informacją w Wikipedii) jednemu z nielicznych kapitanów, któremu udało się uciec ze swoim łupem. Jednocześnie mówi się o nim, jako sprawcę największego „dzieła” pirackiego w historii morskiej żeglugi. Właśnie to zwieńczenie kariery Every’ego to coś, za czym gonić będzie Nathan. I o ile całości nie można ująć elementu przygodowego, to jednak w odróżnieniu od poprzednich odsłon, akcentów komediowych jest tutaj znacznie mniej. Ustąpiły one miejsca poważniejszym tonom. Bardziej osobistym dla Nathana oraz jego najbliższych towarzyszy. Nie myślcie jednak, że Uncharted stało się przesadnie poważne. Wciąż jest tutaj sporo suchych żartów czy przekomarzania się pomiędzy postaciami. Aczkolwiek niewątpliwie A Thief’s End to bez dwóch zdań najbardziej dojrzała i dająca popalić emocjonalnie odsłona.

Z jednej strony dowiemy się dużo o przeszłości Nathana oraz jego brata, Sama. Jak wyglądało ich dorastanie (powiedzmy) oraz na własne oczy zobaczymy moment, który rozpoczął ich nowe życie. Idąc dalej mamy teraźniejszość, a w niej Elena i Nathan w szczęśliwym związku i stałej pracy, a więc codzienności, w której ocieranie się o śmierć od antycznych pułapek, zamienili na kanapowe szarpanie w pierwszego Crasha – dosłownie. Finalnie obserwujemy, jak trudne jest porzucenie pogoni za niezbadanymi sekretami i skarbami tego świata, nawet za cenę zniszczenia tego, co dla nas najcenniejsze. Bez specjalnego wysilania się widać tutaj rękę duetu Druckmann i Straley, choć uspokajam osoby, które dopiero będą grały w czwórkę, że daleko grze do powagi The Last of Us. Da-le-ko! Panowie bawią się metaforami, retrospekcjami oraz nostalgią, chociażby polegającą na umiejscowieniu sporego kawałka gry na tropikalnej wyspie, więc krajobrazie, którym przecież seria się rozpoczęła. Najbardziej jednak znaczącym elementem ich pracy, scenariusza oraz reżyserii są relacje pomiędzy bohaterami i wiążąca się z tym gra aktorska całej – podkreślam CAŁERJ – ekipy.

Akurat przy Uncharted to dosyć istotne, więc od razu powiem, że grałem w tytuł na oryginalnej ścieżce VO – bez Boberka, ale za to z Northem i Bakerem, więc rozumiecie mój wybór. Sama gra aktorska to już najwyższa półka, a w połączeniu wręcz z niesamowitą oprawą graficzną, szczególnie widoczną w animacjach bohaterów i ich mimice twarzy, to prawdziwie filmowa jakość zacierająca granicę pomiędzy kinem a grą akcji. Aczkolwiek ja nie o tym chciałem. Wszystko to robi wrażenie, naprawdę, ale prawdziwie imponujący dla mnie było wykorzystanie powyższych elementów w przedstawieniu relacji bohaterów względem siebie, a idąc krok dalej, jakie refleksje udało się nimi przekazać. Obserwując braci Drake, widziałem Nathana, rozmawiającego z „dawnym sobą”. To powrót do tego, za czym tęsknił i starał się zostawić za sobą. Rozumieją się bez słów. Mimo upływu lat ich interakcje i zachowania nie różnią się od tych, gdy skakali po dachach sierocińca, w którym się znaleźli po śmierci matki. Jednak prawdziwy popis pokazał związek Eleny z Nathanem. Taki normalny, ale poddany w trakcie gry solidnej próbie wytrzymałości, która została przedstawiona po mistrzowsku. Zero tandety. Kilka razy przyznam się, byłem zdziwiony, że scenariusz nie idzie na skróty i np. po okazaniu skruchy poszukiwacza skarbów, jego luba rzuci mu się na szyję – nie, Elena mocno mi zaimponowała jedną sceną szczególnie, w trakcie podróży pirackimi windami, pokazując swój charakter. Zresztą jeszcze jedna postać mi się bardzo spodobała, choć pewnie będzie to zaskoczeniem dla was: Rafe Adler. Początkowy kompan Sama i Nathana. Sam do końca nie wiem, skąd mi się to wzięło, ale jednakowo od strony aktorskiej, samego VO, jak i prezencji, nieco przypominającej mi Jake’a Gyllenhaal. Oczywiście Nathan, Sam czy Sully – wszystkich również świetnie się ogląda. Uncharted zawsze, a na pewno od drugiej odsłony, świetnie oglądało się jako film, a dzięki nowemu sprzętowi i pięciu wiosnom postępu w technologii motion capture A Thief’s End jest naprawdę godne wielkiego ekranu.

Mimo wszystko nie zapominajmy, że to przede wszystkim gra. Od strony rozgrywki Naughty Dog nie osiadło na laurach i zadowoliło się wodotryskami graficznymi, aby sprzedać czwartą i (podobno) ostatnią odsłonę serii przygód Nathana Drake’a. Gameplay doczekał się kilku zmian, choć jego core został, jak najbardziej ten sam. Tytuł wciąż jest grą akcji TPP, gdzie rozgrywka płynnie przeplata strzelanie się oprychami (choć miałem wrażenie, że znacznie więcej tu skradania), rozwiązywanie zagadek oraz pokonywania ekstremalnych torów przeszkód. Jeśli chodzi o zagadki i rozwikływanie wyzwań przeszłości, to nie zmieniło się tutaj zbyt wiele. Nadal mamy do czynienia z poziomem umiarkowanym, pozwalającym trochę pokombinować, ale nie na tyle, aby spowodować ból głowy, ale dać satysfakcję z rozwiązania. Wydaje mi się, że zaciąłem się przez całą grę raz – tylko dlatego, że była już druga w nocy i nie potrafiłem odnaleźć oznaczenia na jednym z pirackich obrazów. Natomiast pojawiło się kilka ciekawych rozwiązań w innych obszarach rozgrywki jak np. level design. Pomimo tego, że Uncharted 4 jest wciąż zdecydowanie liniowym tytułem, to twórcy postanowili lekko poflirtować z otwartym światem, rozciągając kilka lokacji w grze. Jak już wspomniałem, to nadal liniowe etapy, z wyraźnym początkiem i jednym końcem, ale umożliwiającym na nieco pobłądzenia pomiędzy nimi. Drugim zabiegiem od strony budowy poziomów, jest na pewno rozbudowanie segmentów akcji horyzontalnie. Często starcia z przeciwnikami toczą się na kilku poziomach wysokości, czy oddzielonych od siebie wysepkach. W celu sprostania takiemu level designowi ekipa Naughty Dog oddała w ręce gracza, a raczej Nathana, linkę z hakiem, pozwalającą na nowe formy przemieszczania się po poziomach. Korzystanie z niej jest mega intuicyjne, a w połączeniu ze strzelaniem w locie i atakowaniem przeciwników z powietrza, umożliwia wyczesane akcje. W spokojniejszych sekcjach gry również linka się przydaje. Od pokonywania srogich odległości, po przyciąganie do siebie większych obiektów. Gameplay w Uncharted jest silny. Naszpikowany jest równocześnie niezapomnianymi sekwencjami, które stanowią ważny element każdej odsłony – np. pościgiem dżipem po niewielkiej mieścinie w stylu Bad Boys 2, zakończonej jeszcze bardziej efektowną sceną na motocyklu. Albo zawalenie się wierzy zegarowej czy walkę z bossem, w postaci opancerzonego wozu. Na całej grze właściwie doszukałem się jednej rysy: ostatnich, wybuchowych pułapek Kapitana Avery, których (jako pseudozagadki) nie zrozumiałem lub ich omijanie wydawało mi się takie mocno na siłę. Natomiast to jedyne, do czego mógłbym się przyczepić w rozgrywce jako takiej.

Narzekać narzekałem również z początku na grafikę, co mogliście usłyszeć na moich pierwszych wrażeniach. Wciąż jestem zdania, że wystartowanie gry na pełnym morzu, w trakcie sztormu itp., to bardzo ryzykowny zabieg, który nie zdał egzaminu pierwszego wrażenia. Natomiast im dalej w las (albo raczej dżunglę), tym było już lepiej. Uncharted 4 A Thief’s End wygląda prześlicznie, momentalnie zapierając dech w piersiach. Krajobrazy i widoczki szczególnie lały miód na oczy. Niezależnie, czy odwiedzaliśmy akurat jesienną Szkocję, Madagaskar w pełnym słońcu czy karaibskie wyspy. Każda z lokacji pozostawiła mnie z garścią foto-wspomnień, które nieudolnie próbowałem łapać w photo mode. Podobać również może się dbałość o szczegóły w domach, pałacach, grotach. Dużo w zamkniętych pomieszczeniach robi oświetlenie. Promienie słońca przechodzącego przez zgliszcza budynków czy okna, to równie piękne widoki, jak pokryty gęstą dżunglą pejzaż Karaibów. Aczkolwiek to, co mnie zupełnie urzekło w oprawie to animacje. Pisałem już wcześniej o tych związanych z aktorami. Od gestykulacji po mimikę. Mnie natomiast spodobały się mikro-animacje, których część w ogóle nie musiała być w grze. Podejście do ciekawego miejsca (tzw. punktu notatek), skutkuje wyciągnięciem przez Drake’a notatnika i spisaniem znaleziska. Później natomiast, można wywołać podgląd notatnika, obserwować ruchy palców i całej dłoni Drake’a, gdy wertuje stronami, otwiera złożone ilustracje czy obraca je w dłoniach. W trakcie rozgrywki jest tona „zbędnych” animacji, które pojawiają się w grze raz jeden, ale nadają jej niezwykłej jakości, produkcji z górnej półki. Hitem natomiast było dla mnie posiadanie przez Elenę własnych animacji zabijania po cichu. Poważnie. Skradając się po mapie dwójkę, na przyczajoną w trawie Elenę miał wejść zbir, i gdy czekałem na podniesienie alarmu lub brak reakcji (jak to zwykle bywa), nagle towarzyszka rzuciła się na gościa – normalnie opadła mi kopara. Naughty Dog, panie i panowie.

Za soundtrack gry odpowiada Henry Jackman. Rzut oka na jego portfolio wyjaśnia, dlaczego muzyka w Uncharted 4 jest tak kapitalna, tak epicka: animacje Disneya, filmy i seriale Marvela, ale – co ciekawe – tylko jedna gra na koncie. Marvel to zresztą pierwsze, co przychodzi na myśl, grając, a później, i delektując się całością albumu na Spotify. Już pierwszy, tytułowy utwór, „A Thief’s End” jest interpretacją motywu głównego serii, zmieszanego z atmosferą całej gry. Słuchając dalej mamy sielankowe „A Normal Life”, a następnie kuszące i intrygujące „Lure of Adventure”. Jedynym z moich ulubionych utworów jest natomiast „The Brothers Drake”, pełne spokoju, nadziei i młodzieńczej pogoni za marzeniami. Nie potrafię rozkładać utworów na atomy, doceniać kompozycje czy konkretne instrumenty, ale uwielbiam, gdy muzyka współgra emocją gry i staję się ich ujściem – taki właśnie jest OST tytułu. Słuchając go po ograniu od pierwszego utworu do ostatniego, przypominamy sobie całą grę. Utwory niemal powodują projekcie kadrów z gry w naszej głowie.

Zanim skończę, to nie mógłbym zapomnieć o trybie sieciowym, który, choć wydaje się być absolutnie niepotrzebnym Uncharted, jest zaskakująco rajcownym doświadczeniem. Część z was może tego nie wiedzieć, ale w poprzedniej generacji cieszył się on taką popularnością, że doczekał się wersji stand-alone jako produkcja F2P. Ten w czwórce jest naturalnym następcą tamtejszej wersji. Wróciły te same tryby, a większość (jak nie wszystkie) systemy czy odblokowania zostały bez zmian. Nadal mamy do czynienia ze starciami drużyn na niewielkich mapach, w znajomych trybach. Nowością jest linka, która – podobnie, jak w kampanii – umożliwia nowe drogi poruszania się po lokacji. Niezmiennie jednak to wciąż bardzo przyjemna zabawa w połączenie chowanego i strzelania, która sprawia więcej dobrej zabawy niż możnaby przypuszczać. Zdecydowanie polecam spróbować, choć przyznać muszę, że progresja mocno ssie, jeśli chodzi o odblokowania, rozwój postaci, skórki itd. Postęp jest mozolny, a nowe ciuszki czy tańce (tak, są tańce) to, jak szanse w totolotka.

Na koniec pozostaje odpowiedzieć na jedno ważne, ale za to zajebiście ważne pytanie: która odsłona przygód Nathana Drake’a przypadła mi najbardziej do gustu? Niezwykle trudne pytanie, albowiem na przekroju całej serii, wszystkie odsłony są super. Jednak, jak mawiał Paul Lambert: „There can be only one”, więc mój wybór pada na czwórkę. A Thief’s End jest bez dwóch zdań najbardziej ambitną podróżą Drake’a. Praktycznie każdy element tego, co z Uncharted robi Uncharted, został podniesiony na kolejny poziom. Pomijając oczywiste walory estetyczne, bo z racji zmiany generacji to zrozumiałe, tak nie można przejść obok fenomenalnej gry aktorskiej, wyrażonej bajeczną mimiką oraz światowej klasy voice-actingiem, a zagadki, akcja oraz całokształt rozgrywki to coś, do czego będzie można wracać z przyjemnością latami. Nie wiem, co więcej można z koncepcji wyciągnąć, bez popychania gry w przesadną otwartość świata, co – w mojej bardzo osobistej opinii – zaszkodziłoby bliskiemu sercu milionów fanów charakterowi gry. Jedynym z zarzutów, jaki słyszałem wobec produkcji, który kwestionował u wielu jej pozycję na szczycie, była zbyt duża powaga historii i odejście od lekkiego kina akcji w stylu wspomnianego Dr. Jonesa. I choć rozumiem argument, bo faktycznie to prawda (choć nieco w hiperboli), tak nie uważam to za coś złego – (prawdopodobnie) dlatego, że grałem w grę w 2021 roku, a nie 2016.

Te dodatkowe pięć lat to masa zmian w życiu i spora doza odpowiedzialności, jaka pojawiła się barkach, co myślę, że przełożyło się na zmianę mojej dojrzałości… choć mój Twitter pewnie temu jasno przeczy. Podobnie jak Nathan Drake, i moje życie mocno się uspokoiło, priorytety zupełnie się zmieniły, a spokojna rutyna stała się stanem „wymarzonym”. Gdzieś tam zatem identyfikowałem się z Nathanem i rozumiałem jego rozterki, nawet jeśli on tęsknił za odnajdywaniem cudów świata, a ja budzeniem się nawalonym na Woodstocku – prawie to samo, subtelna różnica. Na końcu jednak obaj dochodzimy do tego, co liczy się najbardziej, a co można pozostawić przeszłości. Posługując się ostatni raz przykładem Indiany Jonesa, to nie wiem, czy pamiętacie, ale po latach twórcy wrócili do bohatera w czwartej odsłonie i nie wyszło to zbyt dobrze – od razu pragnę przeprosić tych, którzy wyparli ją z pamięci lub zdążyli zapomnieć. Moim zdaniem właśnie dlatego, że ci, którzy zakochali się w przygodach Profesora Jonesa, dziś są już zupełnie innymi odbiorcami. Tutaj gra podążyła za mną i wraz ze mną dojrzała pod kilkoma względami. Uncharted 4: A Thief’s End dla mnie zakończyło etos Nathana Drake w bardzo dobrym stylu, nie wspominając o epilogu, który totalnie zarządził. Przede mną jeszcze Lost Legacy, a potem wyczekiwanie na jej start.


Podobał ci się materiał?!

Postaw mi kawę na buycoffee.to

…aby wesprzeć RaczejKonsolowo w misji szerzenia pasji do gier poprzez niezależny content, w 100% bez bullshitu i na maksa gamingowy!


Możliwość komentowania jest wyłączona.