Dirt 5 (PS5)

Albo znany również jako MTV Rally 5.

Od czasu do czasu robię sobie porządki na mojej liście tytułów do kupienia i usuwam z niej pozycje, które nigdy nie nadrobię, albo pojawiła się ich kontynuacja, która – na ogół – jest lepsze. Chyba że chodzi o produkcje silnie związane fabułą, to nie ma opcji, abym przeskoczył i ominął część środkową historii. Przykładami „pomijalnych” tytułów, mogłoby być GTA IV, w które już raczej nigdy nie zagram. Natomiast Black Flag, które blokuje mnie przed sprawdzeniem kolejnych asasynów. No i w końcu seria Dirt, której ostatnie kilka odsłon wyrzuciłem w listy zakupów i wziąłem niedawno mającą swoją premierę piątkę. Do zakupu zmotywowały mnie dwie sytuacje: błyskawiczny spadek ceny premierowej tytułu oraz zarzekanie się twórców, że ich gra została uratowana przez Xbox GamePass od śmierci w wyniku niezauważenia. Sam wiedziałem o tym, że Dirt 5 ma się pojawić, aczkolwiek (podobnie do ostatnich kilku części) raczej planowałem wrzucić go do szufladki „może kiedyś”. Lubię serię Dirt od Codemasters, choć dużo czasu spędziłem jedynie w dwójce, a nieco mniej (sporadycznie w pracy) z trzecią odsłoną Brudu. Jeśli chodzi o poważne ściganie to mam Gran Turismo, a w rajdówkach szukam efekciarstwa, jazdy na krawędzi i idealnych poślizgów, wykonywanych z dziecinną łatwością niedzielnego gracza. Czego nie szukam w nich natomiast, to światowego topu aktorów branży. Zacznijmy od tego pierwszego.

W klimat produkcji idealnie wprowadza nas filmik na początku gry. Duch imprezy, jaskrawe kolory, egzotyczne lokacje, a w głośnikach soczyste „My Name is Thunder” od połączonych sił The Bloody Beetroots i kapeli Jet. Tak. Dokładnie tak zapamiętałem ostatnie moje doświadczenia z Dirtem – rajdowe MTV. Całość produkcji osadzona jest w klimacie, który najlepiej określa się jako ‚sztos’, czy cokolwiek dzisiejsza młodzież używa. Kolorystyka i klimat przenosi się od torów na menu gry, gdzie wszelkie ekrany oraz opcja dosłownie krzyczą swoją styluwą. Twórcy chcieli pewnie tym samym dotrzeć do szerszego grona odbiorców, a w szczególności młodszych graczy – tych, dla których np. seria Dirt Rally jest zbyt „na serio”. W efekcie przypomina mi tego mema z Steve’em Buscemi, w którym to stara się wtopić w środowisko młodzieżowe jako starszy pan 50+. Sam jestem pewnie zaliczanym do boomerów, więc mnie to aż tak nie boli, ale starania są aż nadto wyraźne. Jak już nadmieniłem, wyścigi osadzone są w atmosferze imprezy. Gra rzuca nas od zawodów do zawodów w całkiem sporej grupie krajów. Region Arizona w USA, Brazylia, Chiny, Grecja, Włochy, Maroko, Nepal, Nowy York, Norwegia and Południowej Afryki. Każdej lokacji towarzyszy prawdziwa pompa: fajerwerki, miotacze ognistych języków, rzucający konfetti widzowie, wrzawa w trakcie przejazdu obok trybun – muszę przyznać, że to mi się podoba. Na myśl przychodzi mi Motorstorm, który również jako impreza zapaleńców dawał radę. Lubię, kiedy tor żyje. Tu i tam przeleci nad nami samolot wyczynowy, krojący niebo kolorową racą albo pojawi się helikopter, unoszący się w miejscu nad torem. Wisienką na torcie jest natomiast muzyka na stadionie. Pierwszy raz się z czymś takim spotkałem i uważam to za kozacki patent. Muzyka w trakcie wyścigu reaguje na umiejscowienie trybun z publicznością, a raczej z rozłożeniem nagłośnienia na trasie. Świetny system, który jeszcze bardziej napędzał poczucie uczestniczenia w prawdziwym wydarzeniu. I choć w opcjach jest możliwość zmiany efektu na bardziej klasyczny, a więc jednostajną ścieżkę dźwiękową, tak nie wyobrażam sobie, po co ktoś miałby to zmieniać – kapitalnie się przy tym jeździło i orientowało na trasach. Początek wyścigu, wrzawa i ryczące Jackiem White’em głośniki, które w trakcie wyścigu się wyciszają, aby znów stopniowo dochodzić do nas z oddali, zbliżając się do mety. Sztos!

Gra nie opuszcza klimatu w trakcie wybierania kolejnego wyścigu kampanii, czy ogólnie w menusach gry. Tutaj przeważnie towarzyszą nam panowie z czegoś, co twórcy nazwali DirtCastem, czyli autorskiego podcastu dla miłośników rajdów, którego prowadzący komentują nie tylko nasze zmagania, ale i pojedynek dwóch supergwiazd sceny: Bruno Durand i AJ. Fabularnie (tak, fabularnie) tytuł mocno polega na ich pojedynku. Bruno to zimny zawodowiec, który zrobi wszystko, aby udowodnić, że nikt nie ma z nim szans, traktuje wyścigi mega poważnie i nie obchodzi go spoufalanie się z innymi zawodnikami. AJ to praktycznie jego przeciwieństwo. Miły, sympatyczny, z żartem na ustach, niepodchodzący do wyścigów z kijem w tyłku – taka styluwa surfera. Wpadają na odcinki DirtCastu, rzucają po sobie mięsem itd. Zasadniczo pomysł – znów – na czasie, modny, trafiający w obecne klimaty, aczkolwiek hitem tego elementu są aktorzy. Wyobraźcie sobie, że Codemasters, do roli Bruno zaprosili Nolana Northa oraz Troya Bakera jako AJ. Wyobrażacie sobie? Do roli dwóch rajdowców zatrudnili absolutny top sceny VO branży. To oczywiście dało zamierzony efekt, albowiem nie tylko gra obu panów jest świetna, to czuć pomiędzy nimi chemię – bo przecież obaj panowie znają się dobrze i wspólnie mają (lub mieli) swój wspólny kanał na YT. Zresztą Troy w roli AJ to cały on, wypisz i wymaluj gość, którego słucham na podcaście PWL. I o ile doceniam chęci, zamysł i efekt, to nie potrafię ogarnąć, ile musieli panowie North i Baker kosztować. Jednocześnie mając już ich w grze, że nie poszli z tematem dalej i chociażby przygotowali ich wizerunki jakoś sensownie. Aczkolwiek słusznie możecie się zastanawiać, dlaczego się tego czepiam, przecież nie na takie „głupoty” wydawano pieniądze w trakcie innych produkcji – tutaj momentalnie przypomina mi się historia gry Where The Water Tastes Like Wine. A otóż tak się składa, że lepiej byłoby to zainwestować, chociażby w grafikę, a szczególności modele samochodów i nie tylko.

Cytując komentarz pod moimi pierwszymi wrażeniami: samochody wyglądają jak polakierowane pudełka. I rozumiem, że jednocześnie na torze potrafi nawet ścigać się kilkanaście pojazdów, różnych kategorii, to mimo wszystko, gra powinna wyglądać lepiej. Trochę nie wierzyłem w komentarze o grafice rodem z gier mobilnych, aczkolwiek spędzając z tytułem chwilę, muszę przyznać, że dostrzegam źródło krytyki – choć nie powiedziałbym, że dotyczy ona całokształtu grafiki. Śledzący scenę wyścigową powinni pamiętać, że jakiś czas temu Codemasters wchłonęło w swoje zasoby większość byłego Evolution Studios. Twórców Motorstorma oraz Drivecluba. Pozyskane talenty z zamkniętego przez PlayStation studia widać w dynamicznych zmianach pory dnia oraz zmieniających się warunkach pogodowych. To może się podobać i robi bardzo fajne wrażenie, tym samym przykrywając nieco pudełkowatość samochodów. Również błoto, pojawianie się z każdym okrążeniem kolein czy spowalniające kałuże, to elementy, które bez dwóch zdań nowi pracownicy wnieśli z poprzednich projektów. Jednocześnie mam wrażenie, że to raczej odtworzenie narzędzi przez developerów niż dokładnie ten sam kod, który chyba pozostał w łapach PlayStation. Widać różnicę w jakości wyniku. Z tych właśnie powodów, trudno mi się zgodzić z porównaniem jakości oprawy do tytułów z telefonów. Grafika jest, po prostu, nierówna. Kolejnym natomiast elementem, który powinien był otrzymać więcej funduszy na wykończenie jest customizacja wyglądu rajdówek, a raczej ich oklejenia. Kilka wariantów umiejscowienia sponsorów, bez możliwości manipulacji nimi oraz koszmarne obsłużenie pracy z warstwami, bardziej mnie zniechęcały do zabawy wyglądem mojego wozu, niż zachęcały. Tutaj moim zdaniem twórcy zapomnieli, że ich produkcja to styl i ogólnie pojęta ‚zajebistość’. A przynajmniej zapomnieli o tym w trakcie pracy nad edytorem, który jest raczej kluczowym systemem gry, ponieważ wszystkie nagrody, jakie zdobywamy w kampanii związane są z wizerunkiem auta – zatem zgodzicie się, że korzystanie z niego oraz jego możliwości nie powinny pozostawiać pola do krytyki, prawda?

Do samej rozgrywki w Dirt 5 nie mam nic do zarzucenia. To arcade czystej krwi, w którym większość czasu spędzimy na duszeniu gazu, okazjonalnie smyrać pedał hamulca. Nauka modelu jazdy jest dziecinnie prosta. Wystarczy chwila z tytułem, aby złapać odpowiedni dryg i wygrywać kolejne zawody, jeden po drugim. Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek musiał dany wyścig powtarzać, poza zawodami Gymkhana. Te to wprowadzone w drugiej lub trzeciej odsłonie serii place zabaw przypominające skate-parki dla rajdowców, które spopularyzował Ken Block. Na niewielkim obszarze rozstawione są przeszkody, które gracz może wykorzystać do wykonywania popisowych akcji rajdowych i zdobywania punktów. Rampa do skoku, słup, wokół którego mamy zrobić drift, mata do wykręcania bączków, czy rozstawione bramki, które zaliczą nam punkty specjalne za przejechania przez nie z dużą prędkością. Tak Tony Hawk dla fanów WRC. I choć zdania są oczywiście podzielone, że taka forma zabawy to dziecinada i w ogóle uderza w piękno sportów motorowych, to mi się one bardzo podobają. Wymagają poznania rozstawienia „atrakcji”, wybrania optymalnego toru i opanowania samochodu na poziomie wyższym, niż wymagają tego same wyścigi. Poza tym trybów klasycznego ścigania się jest tutaj sporo, a kampania jest tak zbudowana, że do jej ukończenia nie jest wymagane ruszanie zawodów Gymkhana.

Gra posiada oczywiście tryb multiplayer oraz możliwość tworzenia własnych rajd-parków, którymi można się dzielić i rzucać wyzwania innym graczom online. Jeśli drzemie w was twórcza dusza, to jest szansa, że zabawa z edytorem wam się spodoba – w przeciwieństwie do mnie, którego tego rodzaju atrakcje nigdy nie interesowały. A zatem powiem o Dirt 5 tak: gdybym kupił go za pełną cenę, nawet w standardzie minionej generacji, to byłbym nieco rozdrażniony stanem produkcji. Nierówna grafika, która, nawet gdy robi niezłe wrażenie w grze, na screenach pokazuje swój słabszy profil. Zaskakujące było dla mnie usłyszeć w grze dwa najważniejsze głosy wśród aktorów w gamedevie. Myślę, że kasę za nich byłoby można lepiej wykorzystać, ponieważ Dirt 5 był (praktycznie) tytułem startowym na nowych konsolach – wtedy sprzedaje się wszystko, więc taka bomba marketingowa (bo tak odczytuje zagranie Codemasters) nie była potrzebna. Zatem zakładając, że natraficie na tytuł w przecenie, a normalną ceną dziś dla gry jest dziewięćdziesiąt złotych, to myślę, że spokojnie nie pożałujecie zakupu w takich warunkach. Zawartości jest tutaj dokładnie na taki pułap cenowy, szczególnie pod kątem miejscówek i pojazdów do ścigania się. Powiedziałbym, że to nawet śmieszna cena za niezłą grę, przy której fani wyścigówek, z tego znacznie mniej poważnego kalibru, powinni się całkiem dobrze bawić. Ciekaw jestem co dalej z serią, po tym, jak MistrzowieKodu zostali przejęci przez EA, które od dłuższego już czasu nie jest w stanie wypuścić dobrych wyścigów. Oby tylko najpierw budżet rozpisali na sprawy istotne, a dopiero potem zatrudnili Ryana Reynoldsa w roli naszego mechanika.


Podobał ci się materiał?!

Postaw mi kawę na buycoffee.to

…aby wesprzeć RaczejKonsolowo w misji szerzenia pasji do gier poprzez niezależny content, w 100% bez bullshitu i na maksa gamingowy!


Możliwość komentowania jest wyłączona.