Ej ty! Posiadaczu PS5! Grałeś już w Astro’s Playroom? Nie?
To na co czekasz!!?
Wyobraźcie sobie, że są ludzie na tym świecie, którzy są w gronie szczęśliwców, którym udało się zakupić nowe PlayStation, a nie grali w Astro’s Playroom. Szalone, prawda? Jak można mieć na swojej konsoli, coś tak dobrego, krótkiego i naszpikowanego fan-serwisem, i tak po prostu nie zagrać w to? Okropne. Do najdłuższych recenzji poniższa nie należy, albowiem cały tytuł można spokojnie ukończyć w jeden wieczór, a nawet zdobyć platynę, jeśli ktoś się uprze. Zatem jeśli to was nie przekona do sięgnięcia po tą preinstalowaną produkcję na waszym PS5, to będę z całych sił starał się to zrobić przez ten wpis – bo po prostu musicie w to zagrać. Ze względu na to, jaką nowa przygoda Astrobota jest grą, demonstracją sprzętu i gigantycznym strzałem nostalgii.

Jako gra Astro’s Playroom jest platformówką w bardzo zbliżonym stylu do trójwymiarowych „marianów”. Od strony graficznej produkcja prezentuje się bardzo przyjemnie. Oczywiście nie jest to tytuł, który tworzy nowe standardy czy przyciska nowy sprzęt do muru, jednak działa i wygląda świetnie. W żadnym wypadku nie można powiedzieć, że to półprodukt, ale też żadne tech demo – a przynajmniej jeśli chodzi o grafikę. W grze wcielamy, w rolę tytułowego robocika Astro, którego posiadacze PS4 mogą kojarzyć z gier The Playroom i Playroom VR, a także zbierającej niesamowicie dobre opinia, a którą będę ogrywał niedługo, Astrobot: Rescue Mission. Maluch za naszym pośrednictwem będzie odwiedzał krainy stylizowane bebechami PS5 – m.in. świat nawiązujący do pamięci RAM, inny do chłodzenia albo dysku SSD. Każdy ze światów podzielony jest na sektory, w których do odnalezienie mamy dwa artefakty i cztery kawałki puzzli, o których więcej powiem za chwilę. Gameplay to oczywiście platformówka 3D, z prostym pokonywaniem przeciwników, która od czasu do czasu zmienia się w zabawę jako tocząca się kula (w stylu serii Super Monkey Ball), wspinaczkę zręcznościową czy sterowaniem rakietą w wąskich korytarzach – wszystko, czego moglibyście się spodziewać po tego rodzaju produkcji. Zbieramy złote monety i szukamy ukrytych na mapach sekretów. Nie ma bossów, ale też jest zaje…przyjemnie – to słowo zresztą dobrze opisuje Astro’s Playroom, bo gameplay daje dużo frajdy. Rozgrywka, słodki styl, a w głośnikach czadu daje wpadający w ucho soundtrack, ze szczególnym uwzględnieniem piosenki śpiewanej przez CPU. W wielkim skrócie: taka prosta, fajna giereczka.

Wychodząc z ram gry jako gry, to Astro’s Playroom jest fenomenalnym pokazem pada Dualsense. Lepiej nie było można wprowadzić do świadomości graczy możliwości nowego kontrolera i rozpalić ich wyobraźnie, jak mogą być użyte przez innych. Wibracje zaprezentowano poprzez poruszanie się po różnych nawierzchniach. Dosłownie na padzie czuć, że biegniemy przez środek chmury, piasek czy kroczymy po stalowej podłodze. Wiatr powoduje wibracje z kierunku, z którego wieje. Naprawdę super. Czuć, że to nowa technologia i niepoleganie już na zwykłych, kręcących się silniczkach. W mikrofon przyjdzie nam dmuchać, a żyroskopami polatamy na paralotni. Hitem natomiast są nowe triggery. Robią furorę w sieci i Astro’s Playroom pokazuje ich możliwości. Największe bodajże wrażenie zrobiła na mnie wspinaczka w stroju małpki, choć Pan Sprężynka (jak nazywa go Bartek), to równie ciekawa demonstracja połączenia żyroskopu z adaptacyjnymi spustami. No i głośniczek, który puszczał przez siebie różne efekty, jak szum piasku czy stąpanie metalowymi nóżkami po blaszce. Pozostaje jeszcze trackpad, aczkolwiek jego funkcje nie zmieniły się zbytnio, więc można olać. Nie mniej, jest to nie tylko urozmaicenie rozgrywki, ale – dla podkreślenia – świetny chwyt marketingowy dla sprzedania idei stojących za DualSense publice.

Natomiast bezpodstawnie aspektem, który winduje dla mnie, zupełnie osobiście i na pełnej subiektywności, Astro’s Playroom do szczytów zajebistości jest nostalgia. Nie przeszedłem kilku minut w grze bez bycia nagrodzonym czymś nawiązującym do gier na konsole PlayStation. Ze wszystkich generacji. Od PSX, przez przenośne konsole i aż do PS4. Odkrywanie kolejnych cameo i zaskoczenia z naprawdę nietuzinkowych produkcji, jak Vib Ribbon czy Air Combat (pierwszy Ace Combat), niemalże doprowadzały mnie do łez. Zakończenia światów są nawiązaniem do każdej z dużych konsol. Pamiętacie, jak wspominałem, że w grze szukamy artefaktów i puzzli? Otóż artefakty to peryferia PlayStation, wśród których znalazło się miejsce na modem sieciowy do PS2 i GPS do PSP – szaleństwo! Puzzle natomiast budują wielki obraz w sekretnym poziomie zwanym PlayStation Labo. Tam możemy w pełni podziwiać rodzinę sprzętów PlayStation. Wchodzić z nimi interakcje, np. włączyć PS1 i usłyszeć kojący dźwięk uruchamiania się systemu. Innych nie będę zdradzał, ale polecam podejść do Pocket Station – a, właśnie, jest nawet to w grze. Sony poszło na całość i oddało niesamowity hołd swojemu dorobkowi.

Co z reguły jest nieco dziwne dla obozu niebieskich, który przez długi czas nie był specjalnie skłonny do skupiania się na swoim dorobku marek i IP. Z generacji na generację pojawiały się nowe ikony i maskotki, a stare jakoś tak popadały w zapomnienie. Nie, żeby to było czymś złym, bardzo mi odpowiadało to podejście, gdyż dzięki niemu mamy bardzo bogaty wachlarz, chociażby który tutaj się pokazuje. Liczba nawiązań jest tutaj tak sroga, że zacząłem się zastanawiać, że może Sony nie chce już więcej konsol sprzedawać i to tak w ramach pożegnania z graczami ta grze. Jest to tytuł, w którym dobrze się bawić będzie zarówno tata, jak i pociecha. Ojciec będzie się uśmiechał ze znalezionych nawiązań do czasów młodości, a maluch czy maluszka z przesłodkiej otoczki gry, która jednocześnie nie jest trudna, nie jest zbyt łatwa. Celowo nie opisywałem większej ilości sekretów czy zdradzałem działania mechanik, ponieważ w kilkugodzinnej produkcji, warto wszystkiego doświadczyć na własną rękę. Fakt jest krótka, ale pamiętajmy, że dostajemy tytuł absolutnie za darmo z każdym PS5, a ładunek radochy i magia wspomnień zostaje na dłużej.




