The Order 1886 (PS4)

Cena ma znaczenie.

Zapytany w środku nocy o pierwsze skojarzenie z The Order 1886, odpowiedziałbym: czarne pasy. Prawdopodobnie najbardziej rozpoznawalne paski w historii popkultury, zaraz obok trzech pasków na dresie z adidasa i Paska Pasecznego. Pamiętam doskonale wszystkie drwiny, jakimi zarzucali mnie kumple z rasy pecetowej, gdy na rynku pojawiła się produkcja Ready for Dawn. Szczególnie zapamiętałem drwiny z tzw. filmowości. Hasła, którym to osoby związane z tytułem próbowały ratować skórę po premierze. Ziarno, 30 klatek animacji, a także ww. pasy na górze i dole ekranu. Gdyby tego było mało, to grę można było ukończyć (praktycznie) w jeden syty wieczór, bez istnienia jakichkolwiek aspiracji produkcji do ponownego zaproszenia gracza, do rozgrywki – czyli zerowe replay-value. I choć przyznam, że akurat ten aspekt nie uważam za specjalnie problematyczny, to starając się wejść w buty osoby, która zapłaciła za The Order 1886 pełną cenę AAA – współczuję. Natomiast jako „gracz cierpliwy”, a tak się złożyło, że dopiero w 2020 sięgnąłem po tę produkcję, powiem wam tak: warto czasem z zakupem gry poczekać.

Ci z was, którzy jakimś ślepym szczęściem trafili na mój materiał o pierwszych wrażeniach z gry, pewnie pamiętają, że nie skakałem z emocji i zadowolenia z początkowych minut. Właściwie całość rozpoczęcia gry to jeden wielki segment QTE, z bardzo minimalnymi możliwościami poruszania się po poziomach i swobody działania bliskiej nicości. Po ukończeniu tytułu stwierdzam, że nie tylko początek taki był. Ciśnie mi się na usta stwierdzenie, że tytuł jest „strzelanką na szynach”, albowiem tak niewiele mamy swobody, choć bez przesady – Killer 7 to nie jest. Poruszamy się przez poziomy po chirurgicznie wytyczonej ścieżce, ze sporadycznymi sekcjami otwartymi, w których to np. przeczesujemy pomieszczenie w poszukiwaniu czegoś lub kogoś. Gdy nie biegamy, to strzelamy czy chowamy się za przeszkodami. Cover system działa akurat bardzo sprawnie, jak i również samo strzelanie jest bardzo przyjemne – każdą z przedziwnych broni czuć bardzo ładnie, z wyraźnymi doznaniami dla każdego kalibru. Gdy akcja ustępuje, przyjdzie nam poskakać przez przeszkody, poruszać się wisząc na rynnach czy wspinać się na niewielkie wysokości – oczywiście w żadnej z czynności nic nam specjalnie nie grozi. Zero oryginalności. Poza powyższymi bardzo fajnie zaimplementowano podnoszenie przedmiotów w świecie (oczywiście skrupulatnie wyznaczonych do tego), gdzie możemy coś podnieść, z bliska się temu przyjrzeć, a nawet po obracać w rękach. Gra również posiada ciekawe minigierki: otwieranie zamków specjalnym narzędziem z poglądem rentgenowskim oraz wywoływanie spięcia w układach elektrycznych – lubie takie elementy w grze. I w zasadzie czego tu się czepiać, przecież niewiele więcej oferują podobne do tego tytułu, gry akcji na PS3…hmmm….chwila. Coś mi tu nie gra.

Otóż właśnie. The Order 1886 budową przypomina tytuł, który obiema nogami, a prawdę mówiąc, po uszy zanurzony jest w minionej generacji konsol. A nic nie wskazuje na to lepiej, aniżeli wszechobecne Wydarzenia Szybkiego Czasu. Gra jest nimi przesiąknięta. Niby nie jest to specjalnie dziwne, chociażby biorąc pod uwagę, że nawet Spider-Man na PS4 jest ich pełen, aczkolwiek w Człowieku Pająku stosunek rozgrywki nie wskazuje tak wyraźnie na korzyść QTE. W The Order 1886 ma się czasem wrażenie, że uczestniczy się w interaktywnym filmie. Równie zacofana jest sztuczna inteligencja przeciwników, przy czym tu na pierwszym plan wyłaniają się starcia z bossami, lykanami. Wilkołaki atakują z góry ustalonego kierunku i miejsca. Może jeszcze gdyby tych starć nie było kilka w trakcie rozgrywki, to nie raziłoby tak mocno, a tak gdy zapowiadała się kolejna walka z wilkołakami, przewracałem oczami. Podobną reakcję wywoływały…a raczej wywoływał we mnie poziom skradankowy, który był jedną z gorszych sekcji stealth, jakie zdarzyło mi się ogrywać – zero wskazówek o byciu zauważonym przez wrogów, jedna animacja skrytobójstwa (tak, będę się tego czepiał za każdy razem) i nienadającego się do takiej rozgrywki sterowanie. Wszystko to można by wybaczyć, czy ewentualnie przymknąć nieco oko, gdyby tytuł wyszedł w połowie żywota PS3, jednak w ósmej generacji, to wstyd wychodzić do ludzi z tak płytkim i staroświeckim gameplay’em.

Natomiast, jeśli ktoś śledzi moją działalność na Twitterze, to pewnie zauważył, że po ukończeniu The Order 1886 (raczej), przyświecały mi zgoła inne emocje, aniżeli rozczarowanie czy złość. Dla niemających pojęcia, o czym piszę: tytuł mi się bardzo podobał – tak wiem, że to oburzające po takiej krytyce dla rozgrywki, jednak pozwólcie mi wyjaśnić. Na swoją obronę powołuje, w pierwszej kolejności, umiejscowienie i – wiążący się nim – klimat produkcji. Całość gry rozgrywa się w wiktoriańskim Londynie, dziewiętnastego wieku. Wcielamy się w rolę Sir Galahad, członka zakonu Rycerzu Okrągłego Stołu. Zakon ten przetrwał od czasów króla Artura, i od tamtego czasu toczy nieustającą walkę w imię ludzkości z lykanami, czy inaczej wilkołakami. Od zarania dziejów to lykanie przez większość czasu byli stroną dominującą w konflikcie. Ostatnią szansą ludzkości stał się zatem Król Artur i jego rycerze, aczkolwiek i oni z czasem musieli ustąpić bestiom i ich przeważającej sile nie z tego świata. Wtedy to zakon odkrył tzw. Blackwater, napój nadający pijącemu nadludzkie zdolności regeneracji (coś jak Wolverine z X-Menów) oraz wydłużający jego życie. To pozwoliło, choć pozostać w konflikcie z lykanami, aż do momentu, kiedy Pierwsza Rewolucja Przemysłowa – znacznie odbiegająca od tej z książek historycznych – przełamała status quo. Naukowcy, jak np. Nikola Tesla, zaliczający znaczącą rolę w produkcji, pozwalają ludzkości odbić się z desek i przeważyć szalę zwycięstwa na swoją stronę. W grze świetnie oddano to iście steampunkowym uzbrojeniem: miotacze błyskawic, rozpylacze gazu łatwopalnego, grubo wyprzedzająca XIX w. termografia czy bezprzewodową komunikację, z której korzystają członkowie oddziału. Steampunkowość otoczenia i ekwipunku robie świetne wrażenie, i nadaje światu The Order 1886 bardzo dużo atrakcyjności. Cały sprzęt wygląda na pasujący idealnie do okresu rozgrywania się gry, ale jednocześnie jest odjechany i nietuzinkowy.

Sama fabuła również może się podobać. Galahada poznajemy w trakcie przesłuchania, które z uwagi na swoją naturę, można by spokojnie pomylić z torturami. W końcu udaje się nam uciec, a gra nagradza nas tekstem mówiącym, że przez dalszą część gry dowiemy się, jak doszło do tego, by jeden z najwybitniejszych rycerzy skończył w rynsztoku – oklepany, aczkolwiek działający motyw. Nie muszę nadmieniać, że całość historii to oczywiście niezła intryga, która mnie trzymała w napięciu i nie pozwalała na dłuższe przerwy z tytułem. Scenariusz kompletują postacie. Od bliskich Galahada z zakonu, po zamożnych Londynu i tajemniczą nieznajomą z Indii. Fantastycznie zagrane i rozpisane charaktery. Jednak najwyraźniejszą zaletą produkcji jest jej jakość oprawy, i to nie tylko liczona w trójkątach na scenie, ale i przede wszystkim operowaniem oświetleniem. Lokacje i wnętrza wyglądają zdumiewająco. Od sali z Okrągłym Stołem, przez podziemia Londynu, aż po ulice i slumsy. To najładniejszy wiktoriański Londyn, jaki widziałem w grach wideo. I tak trzeba przy tym powiedzieć, że gra działa w dziwnej rozdzielczości, że część ekspozycji zasłaniają te „kinowe” czarne pasy, a całość pokryta jest filmowym ziarnem. Gra jest również bardzo ciemna. Większość lokacji spowija ciemność czy miejsca mocno zacienione. Można by się tego czepiać, że niby w ten sposób developerzy ukrywają to czy tamto, jednak jeśli finalnie wygląda to tak dobrze, że w to mi graj. Zachwyty można również kierować do VFX-ów. Efekty cząsteczkowe dymu towarzyszącego wymianom ognia, mgłą czy przeszywającym lokacje iskrom wystrzałów, nadają realizmu i – autentycznie – jakości filmu z dużego ekranu. Podobnie zresztą animacje postaci – klasa. Wcześniej nie powiedziałbym, żebym był graficzną damą lekkich obyczajów, jednak potrafię docenić, jeśli coś wygląda naprawdę dobrze, a The Order 1886 prezentuje się wybornie.

Na tyle wybornie, że produkcja Ready at Dawn powinna nie tylko pojawić się na premierę nowej konsoli, rozgrzewając tym samym wyobraźnię nabywców nowego sprzętu Sony, ale także i w mniejszej cenie, aniżeli pełnoprawne sześćdziesiąt zielonych dolarów. Dlatego też rozumiem, dlaczego tytuł miesiąc po premierze zaliczył pierwszą, poważną obniżkę ceny. Współczuję również osobom, które kupiły tytuł za pełną kwotę, choć nawet i kilkadziesiąt procent przeceny to mało, jak na tytuł z rozgrywką sprzed generacji i kampanią na solidny wieczór z konsolą. Mimo wszystko, mając w sercu portfele tych nieszczęśników, nie zamierzam owijać w bawełnę: bawiłem się z The Order 1886 znakomicie. Kupiłem grę za równowartość powiększonego zestawu z McDonalda, a ponieważ nadal w takich rejonach cenowych się porusza, to mocno polecam zainteresować się tytułem. Po takim sobie początku gra bardzo szybka nabrała rumieńców i regularnie powodowała u mnie zachwyty nad tym, co na ekranie. Intrygę, w którą wplątał się Galahad, śledziłem z dużym zaciekawieniem, adekwatnym do dobrego filmu akcji. Bardzo, ale to bardzo chciałbym zobaczyć kontynuację historii spod twórczych rąk Naughty Dog, Santa Monica, albo Kojima Productions po tym, jak zostanie kupione przez Sony, bo umówmy się, niewiele już niezależnych marek zostało na rynku i jeśli ekipa Hideo szybko nie stanie się własnością niebieskich, cholera wie, na co wpadnie Spencer. A tak zupełnie na poważnie, to Sony musi wykorzystać ten potencjał – klimat, setting, bohaterowie, zbudowane tło fabularne, wiktoriańskie sci-fi z domieszką steampunku i otwarte zakończenie. Trzymam kciuki za powrót Galahada.


Podobał ci się materiał?!

Postaw mi kawę na buycoffee.to

…aby wesprzeć RaczejKonsolowo w misji szerzenia pasji do gier poprzez niezależny content, w 100% bez bullshitu i na maksa gamingowy!


Możliwość komentowania jest wyłączona.