Bo Destiny to roooozstania i powroty

O wracaniu do serwisu i bolączkach trwania z nim w…. związku(?).

Dawno nie pisałem nic o świecie Destiny. Długo też trwała moja przerwa od tytułu. Ostatnim materiałem, jaki spłodziłem były wrażenia z zapowiedzi dodatku Forsaken, którego finalnie ograłem dopiero teraz, po kolejnym powrocie do Destiny – dlaczego wróciłem? Jednym z powodów była rozmowa z koleżanką z pracy, która przypomniała mi, że za niedługo z Destiny zostaną usunięte niektóre lokacje. Taki los czekał Tytana, Marsa, Merkurego oraz Io, a także latającą pałaco-fortece Leviathan – całkiem spory kawał contentu. Zanim jednak zrównacie Bungie z błotem za usuwanie zawartości, za którą gracze zapłacili (co niepodważalnie jest prawdą), to warto nadmienić, że instalka Destiny stała się już naprawdę sroga. Zresztą problem nie ma jedynie Bungie, albowiem podobne problemy z wielkością gry ma zarówno Warframe czy Call of Duty, które zostało niedawno księciem memów, jak okazało się, że nie mieści się na 256GB-owym dysku SSD. Widząc, jak wielkie poruszenie w sieci wygenerowała wiadomość o cenach nowych dysków dla next-genów, trudno mi się dziwić, że developerzy decydują się na odchudzanie swoich produkcji – choć przyznam, że jako osoba ogrywająca maksymalnie dwie/trzy gry jednocześnie, zupełnie problemu nie czuję. Poza tym ostatnie doniesienia po premierze nowych konsol wskazują, że może wcale nie będzie tak dramatycznie z tym miejscem na gry w konsoli. Dosięgła mnie natomiast nostalgia i myśląc, że fajnie byłoby się „pożegnać” z nimi przed kasowaniem, ściągnąłem folię z zakupionego dodatku Forsaken i…wróciłem.

Faktycznie uderzył mnie sentyment, gdy trafiłem na ww. planety, choć same zadania, przygotowane na pożegnanie, do wybitnych nie należały. Choć będąc zupełnie szczerym też takowych się zupełnie nie spodziewałem – za dobrze znam Destiny. Twórcy starali się, abyśmy odwiedzili ciekawe miejsca na znikających planetach, czy to przez skierowanie nas do Lost Sectoru, czy powtarzając odbywający się na niej Strike. Wszystko spięte nalotem tajemniczych piramid oraz rozkazem ewakuacji wydanym przez Zavale. Z racji braku zakupionego dodatku Shadowkeep, gdy zaczynałem, niespecjalnie wiedziałem, skąd wzięły się te piramidy, co jednak nie przeszkadzało się pożegnać z kasowanymi lokacjami i zdobyć egzotyka Traveler’s Chosen w nagrodę. Trochę dziwnie będzie grać w Destiny bez nich, choć przecież trzeba pamiętać, że przy przejściu z jedynki na dwójkę, również musieliśmy się pożegnać z kilkoma znaczącymi lokacjami, jak chociażby Księżyc. A ponieważ wrócił on w dodatku Shadowkeep to niewykluczone, że na Io, Tytana czy Marsa jeszcze wrócimy. Raczej jestem pewien, że tak. Natomiast, dopiero po rozmowie z Bartkiem dotarło do mnie (drugim mikrofonem Gamecastu), a było to przecież oczywiste, że części fabularne z nimi związane przestaną być jakkolwiek dostępne – co muszę powiedzieć, jest grube. Osoby, które podobnie do Bartka dopiero teraz dołączą do Destiny, nie będą w stanie uświadczyć gry, którą – chociażby – zrecenzowałem na blogu! Ta gra zniknęła na zawsze. Jasne, zawsze pozostaje YouTube, kompilacje cutscenek czy masywne lore wideo-materiały od Byfa, ale to nie to samo. Fascynujące i niepokojące jednocześnie.

Kolejny powód jest już znacznie bardziej…osobisty. Rok 2020 do najłatwiejszych nie należy. Szczególnie martwiąc się nie tylko o swój tyłek, ale i własne pociechy, mimo że szansa wyrządzenia im krzywdy przez grasujący wirus jest znikome – zostaniecie rodzicami, zrozumiecie. Gdyby tego było mało to politycy, zamiast pomagać obywatelom przejść przez ten fatalny okres, produkują kolejne bóle głowy i powody do zde-ner-wo-wa-nia – sylabizuje bardzo powoli, albowiem z całych sił staram się być oszczędny w słownictwie. Większość z nas, a przynajmniej myślę, że znaczące grono, szuka w takich okolicznościach schronienia, azylu, bezpiecznego miejsca czy stanu. Dobrze znajomego, z którym wiążemy miłe wspomnienia. I choć zdałem sobie z tego sprawę dopiero po fakcie, to myślę, że siedząc przed TV pewnego wieczoru i myśląc o zaangażowaniu się w kolejną nowość na konsoli, sięgnąłem po Destiny właśnie z tego powodu. Nawet pomimo szeregu zmian, jakie wniosły miesiące (rok?) regularnych aktualizacji, nowa zawartość i przebudowane interfejsy. Najpierw ukończyłem kampanię Forsaken, która okazała się jedną z lepszych zawartości fabularnych. Świetnie zmontowana, wypełniona epickimi momentami, pięknymi lokacjami i złym, którego – Bóg mi świadkiem – cholernie dobrze było dopaść. Zanotował u mnie wysoką notę pomimo faktu, że dodatek [SPOILER] jest jednocześnie zakończeniem istnienia Cayde-6 w uniwersum. Będzie mi cholernie brakować jego postaci i głosu Nathana Filliona. [/SPOILER]. Tak bardzo się rozkręciłem, że zakupiłem dodatek Shadowkeep, który może i fabularnie nie powalał, ale jako lore robił niesamowitą robotę. No i tytułowa twierdza na księżycu – przepiękna w swojej estetyce. Rozpędzony za kolejnymi poziomami przepustki sezonowej, nawet nie spostrzegłem, jak nastał dzień premiery Beyond Light…i mój poziom, a jednocześnie całego mojego ekwipunku wzrósł. Został wyrównany ze wszystkimi graczami. W teorii super, ale chwilę wcześniej goniłem za własnoręcznym podniesieniem poziomu, więc trochę jakbym „zmarnował czas”. Wtedy coś sobie przypomniałem.

Brian Altano, dziennikarz IGN i gość podcastu Beyond, w trakcie jednego z odcinków użył ciekawej metafory dla opisania wracania do Destiny. Sytuacja miała miejsca tak dawno temu, że nie zdołałem sobie przypomnieć, jak dokładnie brzmiały słowa, ale były bliskie tym: „Z Destiny jest jak z byłą [dziewczyną]. Przychodzi taki wieczór, gdy jesteśmy zmęczeni, przytłoczeni codziennością, dostępni i zupełnie niespodziewanie dostajemy wiadomość na telefonie od byłej: Hej, co porabiasz?, i myślisz sobie: W sumie, czemu nie, i odpisujesz”. Metafora pamiętam, mocno mnie rozbawiła, a nie od dziś wiadomo, że najbardziej bawią te żarciki, które mają w sobie ziarno prawdy – Sheldon Cooper by się zgodził. I rzeczywiście. Destiny dla mnie czymś na kształt bezpiecznego azylu w codziennych troskach. Wiem, na co się piszę, sięgając po tytuł, który dramatycznie mnie nie zaskoczy, co najwyżej będę się musiał nauczyć na nowo obsługi tego czy tamtego. Bez konieczności zaangażowania się w coś poważniejszego i „wspólnego śniadania następnego dnia”. Sięgając, miałem zamiary wskoczyć na chwilę w Crucible się rozerwać, a co najwyżej ukończę dodatek. Dziś wspólnie z Bartkiem ogrywamy nowe DLC i regularnie słucham materiałów o lore od ‚My Name is Byf’. Są jednak mimo wszystko momenty, które przypominają mi, dlaczego z Destiny byłem w dłuższej separacji.

O jednym z nich już wspominałem wcześniej. Wraz z nadejściem Beyond Light poziom całego mojego ekwipunku został podniesiony do punktu bazowego rozszerzenia. Tym samym zupełnie bez sensu były moje wcześniejsze starania o ulepszanie sprzętu i oszczędne alokowanie surowców, które do owego podnoszenia były wymagane. A mogłem się nie przejmować i po prostu lecieć na YOLO. Natomiast z bardziej dobijającą sytuacją miałem styczność niedługo po rozpoczęciu kolejnego podejście do produkcji. Otóż odpaliłem sobie mój sejf, w którym mam ponad dwieście broni, zbroi, kolorków itd., ogólnie wszelkiej maści stuffu – wszystko kosztowało mnie nie lada wysiłek w zdobyciu, a jednocześnie było zupełnie bez wartości. Niektóre z przedmiotów, nawet nie miały możliwości podniesienia swojej mocy maksymalnego dodatku. I tego rodzaju momenty, przypominają ci, dlaczego nie jesteś już z tą dziewczyną razem. Brian ciągnął dalej: „…więc, jak już dostaniecie tego SMSa od byłej, zanim popłyniecie na wspomnieniach, przypomnijcie sobie dokładne powody rozstania”. I faktycznie warto to zrobić, aby niekoniecznie uznać, że jednak sobie odpuścimy całkowicie, ale raczej zastanowienia się, czy może nie warto się dostosować. Czy muszę być w ekipie, która do raidu siada pierwszego dnia? Czy nie wystarczy mi choć raz ukończyć raid dla lore i fabuły? Czy muszę zdobywać perfekcyjne przejście Trials of Osiris w każdym tygodniu, czy wystarczy mi adrenalina jednej próby?

Kiedy wcześniej myślałem o powrocie do Destiny czy rozmawiałem z osobami, które próbowały mnie namówić na powrót, używałem argumentu związanego z (w pewnym sensie) FOMO. Jako osoba, która w przeszłości była na szpicy wśród graczy Destiny, którzy pierwsi siadali do raidów, kończyli je cotygodniowo, brali udział w trialsach (z sukcesem) itd., nie potrafiłem pokonać świadomości, że po prostu nie jestem w stanie, tak już grać. Natomiast wydaje mi się, że coś się w mnie złamało i prawdopodobnie pogodziłem się z powyższym, co też zmusiło mnie do czerpania radochy Destiny w inny sposób. Okazało się, że wcale nie jest to takie złe. Tym bardziej że teraz, gdy gra również i Bartek, możemy wspólnie marnować wieczory na pogoń za przedmiotami, które kiedyś stracą jakąkolwiek wartość – yay! Moment pogodzenia się z sytuacją, był oczyszczający. Rezygnując za gonitwą w Destiny, zacząłem więcej uwagi poświęcać uniwersum i całemu lore, które wcześniej w większości olewałem. Odnalazłem w Destiny zupełnie inne źródło radochy, a wszystko dzięki pogodzeniu się, że pewne rzeczy już nie będą takie same i otwarciu się na nowe doznania. Nie wiem ile spędzę czasu w Destiny. Na pewno ten sezon zaliczę, ale co z następnymi? Czas pokaże.


Podobał ci się materiał?!

Postaw mi kawę na buycoffee.to

…aby wesprzeć RaczejKonsolowo w misji szerzenia pasji do gier poprzez niezależny content, w 100% bez bullshitu i na maksa gamingowy!


Możliwość komentowania jest wyłączona.