Miał być research do pracy, a wyszło, jak zwykle. ALE! Nie żałuje.
Zgodnie z powyższym, Space Marine miał być elementem poznawania „domeny” pod kolejny projekt – co samo w sobie jest dosyć zabawne, albowiem dotychczas musiałem wgryzać się np. w sposób ubezpieczania logistyki wodnej, a teraz siadam do uniwersum fantasy w celu poznania mojego klienta. Okazało się, że to nie ten „młotek”, ale skoro już tytuł kupiłem (za śmiesznie małe pieniądze) to dlaczego by do niego nie usiąść? Powód, jak powód, każdy motywujący do grania jest dobry. Osobiście ze światem Games Workshop (twórcy Warhammera) nie miałem praktycznie żadnej styczności. Tu i tam widziałem figurki, choć zawsze był to dla mnie zupełnie odległy świat – raz, że drogie jest wszystko, a dwa, nie widziało mi się malować tak szczegółowych figurek. Choć efekt końcowy wiem, że bywa kozacki. Zatem pełen ciekawości usiadłem do tytułu.
W grze wcielamy się w tzw. żołnierza Ultramarine czy Space Marina (nazwy używane naprzemiennie w grze), a więc super-żołnierza, genetycznie zmodyfikowanego i wychowanego do roli wojaka, o imieniu Titus,. Zostajemy wysłany na planetę Graia, będącą pod naporem zmasowanej inwazją Orków. Ci są na tyle zorganizowani, że po ataku na planetę, przejęli kontrolę nad artylerią przeciwlotniczą i strącają każdy transport posiłków z nieba. Graia służyła rasie ludzkiej za poligon testowy nowych broni oraz główne miejsce ich wytwarzania. Jedną z takowych broni jest gigantyczna maszyna bojowa, przypominająca mecha, o którą najpewniej chodzi najeźdźcom. Zadaniem Titusa oraz dwójki kompanów: wilka wojennego, Sidonusa oraz – dla kontrastu – żółtodzioba, ortodoksyjnie postępującego według kodeksu Imperium, ponad wszystko, o imieniu Leandros, jest przejęcie dział ziemia-powietrze, a następnie zabezpieczenie superbroni. Nie brzmi to może zbyt ambitnie, natomiast w historii znalazło się miejsce na kilka ciekawych zagrań i niemały zwrot akcji, czego się nie spodziewałem po tak prostej, w swych założeniach, produkcji. Daleko temu do wyróżniającego się dzieła, ale historia zupełnym banałem, bez polotu, również nie jest.

Kolejnym plusem dla części narracyjnej produkcji, jest przekazanie sedna uniwersum, ze szczególnym naciskiem na wyeksponowanie Imperium, Imperatora oraz samych Space Marine. Świetnie oddano fanatyzm wszystkich zbrojnych wobec osoby Imperatora oraz kodeksu. Choć, jako osoba raczkująca w tematyce, bardziej powinienem powiedzieć, że wydaje mi się iż tak jest czy prezencja tytułu pokrywa się z moim obrazem świata Warhammer 40k. Tym bardziej intrygującym zagraniem jest postać Titusa, który zdaje się być osobą naginającą zasady, według których powinien bezgranicznie postępować. Wydaje się z jednej strony naginać kodeks pod okoliczności albo też wykazuje świetne rozumienie sensu tych zasad. Niezależnie od przyczyny jest to intrygujące i nadaje mu charakteru. Ogólnie: jeśli nie wiedzieliście, czym Warhammer 40k jest, to produkcja jest – moim zdaniem – niezłym wprowadzeniem w klimat i podstawowe zasady nim kierujące. Podział wewnątrz zbrojnych, rola Inkwizycji, cel istnienia Ultramarines itd. Pamiętajcie tylko, że figurki to kosztowne hobby, gdyby po grze było wam mało.
Od strony rozgrywki mamy do czynienia z grą akcji, w której kamerę umiejscowiono z perspektywy trzeciej osoby. Trzon gameplay’u jest bardzo prosty: poruszamy się po korytarzowych poziomach, z niewielkimi możliwościami odejścia z wytyczonych ścieżek, aby poszukać jakiś znajdziek. Do tego strzelamy lub siekamy bronią białą kolejne fale przeciwników. That’s all folks, jak mawiały Zwariowane Melodie. W grze nie znalazło się miejsce dla zagadek czy nawet elementów zręcznościowych, albowiem nasza postać nie potrafi skakać. Ba! Titus nie zniża się nawet do poziomu blokowania ataków przeciwnika, a jedynie może przekoziołkować w jeden czy drugi bok. W pewnym sensie jest to zrozumiałe. Ultramarines to ciężka kawaleria, która nie boi się niczego i jest święcie przekonana o swojej dominacji na polu walki, więc nie będzie skakać po kładkach czy chować się za przeszkodami, unikając kul. Może tak. Może ma to i sens, ale w 2011 gameplay strzelanki TPP bez systemu osłon trąci lekko myszką. Kontynuując wątek prostoty tytułu, trzeba nadmienić, że w Space Marine nie ma systemu rozwoju bohatera, drzewek odblokowanych ciosów itp. Nową broń i ulepszenia rynsztunku znajdujemy w odwiedzanych lokacjach. Rozgrywka zatem jest bardzo oldskulowa, co jednak nie oznacza, że nie sprawia dobrej zabawy.

Titus może przy sobie mieć maksymalnie cztery rodzaje broni, a gra oferuje nam wiele różnych wariantów takowej: od trzymanych w jednej ręce szybkich karabinków, po broń snajperską czy wyrzutnie granatów. Wszystko oczywiście zgodne z lore uniwersum. Nie ma tu może szczególnie wybijających się giwer, jednak mimo wszystko strzelanie jest okej. Również na takim poziomie znajduje się walka wręcz. Niezależnie od broni, właściwie polega ona na mashowaniu przycisku ataku, przerywając lub wykańczając combo atakiem przełamującym gardę czy wybijającym przeciwnika z równowagi. To pozwala nam go złapać i wykończyć efektownym finiszerem, który wykonywany jest w zwolnionym tempie, i któremu towarzyszy fontanny krwi orków – to przyznam wygląda i daje masę frajdy. Wykończenia odgrywają dodatkową rolę, albowiem to jedyny sposób na regenerację zdrowia, co motywuje i prowadzi gracza do bardziej agresywnego stylu grania. Trochę jak w znacznie późniejszym DOOMie. Oba systemy radzenia sobie z przeciwnikami są na równym, akceptowalnym osobie. Nie robią nic szczególnego, ale też nie starają się być czymś ponad normę. Dobrze, że gra to zabawa na niecałe dziesięć godzin, więc napisy pojawiają się zanim zdąży nam się znudzić rozgrywka.
Pod kątem grafiki, to przyznam, że mam mieszane uczucia. Otoczenia wyglądają tak sobie, szczerze mówiąc, a Titus i inne postacie w grze już znacznie lepiej. Szczególnie jeśli weźmiemy np. pod lupę oddział Space Marine, to od twarzy po zdobienia rynsztunku, grafika może się podobać. Wspominałem o zwolnionym tempie podczas wykańczania przeciwników, i faktycznie wygląda to nieźle, szczególnie przez wybuchy krwi przeciwnika, która zostaje przez chwilę na modelu bohatera. Gra nawet całkiem nieźle działa. Starcia z hordami o sporej liczbie przeciwników nie powodowały wyraźnych spadków animacji. Co również mnie zaskoczyło. Świetny natomiast, jest soundtrack, którego słucham sobie do pisania tej recenzji. Naprawdę. W grze muzyka budowała bardzo fajny klimat, ubarwiając cutsceny epicką orkiestrą, a słuchając takich utworów jak „Titus”, „Titan” czy „A Hero” na Spotify, miałem ciarki na całym ciele. Cris Velasco, bo to on jest kompozytorem OST, naprawdę się postarał i skomponował kawał solidnego OST – jak spojrzycie sobie na listę tytułów, w których był odpowiedzialny na muzykę to opadnie wam szczęka.

Zatem nie żałuję, że moje zapoznanie się w Warhammer 40k: Space Marine, okazało się żadnym tam researchem. Bawiłem się z tytułem całkiem nieźle. Produkcja w żadnej ze swoich składowych nie dokonuje ciekawego odkrycia czy pokazuje, coś czego nie widzieliśmy nigdzie indziej. To raczej zbiórka działających mechanik na rynku i dobra ich implementacja w swojej grze. Gameplay choć prosty do bólu, mi się podobał, szczególnie dzięki finiszerom. Fajny główny bohater, umiejscowiony w ciekawej historii z otwartym zakończeniu. Dobrze, że gra nie jest zbyt długa, bo dzięki temu nie zdążyła się znudzić, co przewiduje stałoby się, gdyby tytuł chciał mi zafundować dziesięć godzin więcej tego samego. Rozgrywka to w najczystszej formie średniak i też tak trzeba oceniać tytuł. Chciałbym natomiast zobaczyć kontynuację, bo przy takim zakończeniu, aż prosi się o sequel.
PLUSY
➕ fabuła z twistem
➕ modele Ultramarines
➕ klimat W40k
➕ Titus (czyli ogólnie główny bohatera)
➕ OST
➕ wykończenia przeciwników
MINUSY
➖ żaden z elementów rozgrywki nie przejawia namiastki błysku
➖ taka sobie oprawa graficzna
➖ system walki to jedno combo praktycznie

Podobał ci się materiał?!
…aby wesprzeć RaczejKonsolowo w misji szerzenia pasji do gier poprzez niezależny content, w 100% bez bullshitu i na maksa gamingowy!