Trochę zmęczony, ale najważniejsze, że jestem po mojej pierwszej, „klasycznej” Castlevanii.
Dosyć niespodziewanie, albowiem przez delegacją do klienta w ramach pracy, zabrałem się za wejście w jedną z najważniejszych serii Konami – Castlevania. Przyznać się jednocześnie muszę, że lata temu zrobiłem mały falstart z serią, ogrywając Castlevania: Lords of Shadow, które…mi się podobało. Nie pamiętam zbyt wiele z tytułu, ale przypomina mi się rozgrywka bliska wczesnym odsłoną God of War oraz świetny voice-acting (m.in. Petera Stewarta). Była to jednak zupełnie odmienna Castlevania od formy, za którą pokochały serię miliony fanów na całym świecie. Skoro czekała mnie podróż samolotem, przymusowe czekanie na lotnisku, a tytuł z kolekcji Dracula X Chronicles (podobno) można ukończyć w kilka godzin, postanowiłem naciągnąć zasady aktualnie rozgrzebanych gier (taki ze mnie szalony człowiek!) i sprawdzić „korzenie” zasłużonej dla świata gier marki.

Oczywiście ogrywałem tytuł jako remake oryginału z 1994, który wyszedł trzynaście lat później na PSP. Odświeżona wersja to głównie estetyka, która z pikselków przeniesiona została w 2,5D. Postacie oraz elementy otoczenia zbudowano w trzech wymiarach, aczkolwiek – kierując się wczesną konwencją serii – całą grę ogrywać będziemy jak klasyczny side-scroller czy platformer 2D. Ponieważ w trakcie gry można odblokować oryginał, mogłem porównać sobie obie wersje i przyznam się, że oryginalny pixel-art był ładny, ale jednak wolę remake. Mocno stonowana kolorystyka i ciężki klimat pasują do całości, bardziej niż uboga kolorystyka wersji 16-bitowej. Gra otrzymała również przerywniki filmowe na silniku produkcji, najczęściej związane z pojawieniem się bossa. W nich również widzimy odmienione wizerunki postaci. Zmieniła się także kreska portretów postaci w grze, gdzie w pierwowzorze główny bohater przypominał Ryu ze Street Fightera, a w remak’u jest bardziej podobny do wizerunku Alucarda z Symphony of the Night. Podsumowując, pod kątem wyglądu i estetyki to wersja z PSP jest tą, którą powinniście sprawdzić, jeśli interesuje was Rondo of Blood – wygląda dobrze, a przy okazji nie ominie was nic z pierwotnego gameplay’u tytułu.

Rondo of Blood (a raczej Dracula X Chronicles, bo tak powinno się nazywać tę wersję) podzielone jest na siedem poziomów. Każdy stage zaczynamy z określoną liczbą żyć i punktami „fejmu”, a kończymy walką z bossem. Po jego pokonaniu zgromadzone punkty przechodzą do kolejnego poziomu (kasują się po zobaczeniu ekranu ‚GAME OVER’), a zachowane zdrowia po przeliczeniu zostaje dodane do finalnego wynik – arcade starej daty, który – niestety – nie zatrzymuje się na duchu tablic wyników. Oldschool właściwie dotyczy całej produkcji, w tym rozgrywki, która mnie doprowadzała do szału. Wybaczcie, jeśli urażę fanów serii i tego rodzaju starych produkcji, ale co działało w 94-tym, niekoniecznie powinno znaleźć się w produkcji dekadę później. Nasz główny bohater nie biega, tylko chodzi. Wygląda to wręcz komicznie. Sterowanie jest drewniane do bólu i zupełnie odbiega od znanych standardów z nowych produkcji, które swoją inspirację zaczepiły właśnie w produkcjach sprzed kilku generacji. Najseksowniejszym wyjaśnieniem, co mnie denerwuje w Rondo of Blood, byłaby to „zerojedynkowość” sterowania. Skok to skok. Nie można zmienić jego kierunku po wciśnięciu klawisza, ani też wyskoczyć niżej lub na mniejszą odległość, poprzez różne formy nacisku na przycisk konsoli. O ile po kilku godzina udało mi się przyzwyczaić, że nie gram w grę nowoczesną, a wyłącznie na taką wyglądającą, to zanim to nastąpiło to prawie rozwaliłem konsolę o fotel przede mną.

Przekłada się to bezpośrednio na poziom trudności samego tytułu. Gra nie jest łatwa w ukończeniu, a przynajmniej za pierwszym podejściem. Dużo w tym temacie robią bossowie. Pokonanie ich polega na znalezieniu okna pod zadawanie obrażeń czy wpadnięciu na schemat, który później musimy powtarzać do skutku. Przeciwnikiem, który nieoczekiwanie sprawił mi najwięcej problemów był zwykły mob, przypominający latającą gałkę oczną. Schemat jego ataku trudno przewidzieć, albowiem najczęściej krąży wokół naszej postaci (często poza ekranem), aby po chwili nagle skierować się prosto na nas. Sprawę ułatwiają nieco przedmioty użytkowe, które można znaleźć w trakcie pokonywania poziomów. Flakonik wody święconej powodującej święty deszcz, srebrny krzyż, którego działanie przypomina krzyżówkę shurikena i bumerangu, klasyczne rzucanie nożami czy siekierką. Urozmaicają one standardowy atak bohatera i pozwalają nieco ułatwić sobie tytuł, aczkolwiek nie ma co owijać w bawełnę: w 2019 taki gameplay nie należy do przyjemnych.

Fabularnie tytuł rzuca nas w skórę Richtera Belmont, przedstawiciela rodziny Belmont, która od pokoleń zajmuje się walką przeciwko demonom, duchom i wszelkim bestiom z piekła rodem. Ich największym wrogiem jest Dracula, księże ciemności i wampir w jednym. Na wskutek piekielnego rytuały zostaje on ponownie przywołany do świata ludzi, przez wielbiących go staruchów w kapturach, składających żywą ofiarę z (prawdopodobnie) dziewicy – standardzik. Richter wracający do miasteczka, w którym (prawdopodobnie) mieszka, zastaje je w zgliszczach i płomieniach, a ulicami przechadzają się demony i upiory. Bezzwłocznie zabiera się do ich eksterminacji, aby w porę dotrzeć do swojej miłości, mając nadzieję, że nic jej się nie stało. Tą porywa sam Dracula, gdy dowiaduje się, że łączy ją więź z przedstawicielem swoich arcy wrogów, Belmontów. Richter rzuca się w pogoń za nimi, która poniesie go przez lasy, lochy, komnaty i podziemia zamkowe itp. Nie jest to może najwybitniejsza z historii, aczkolwiek spełnia swoje zadania i właściwie tyle można o niej powiedzieć. Szczególnie w produkcji, której ukończenie zajmuje niecałe cztery godziny. Jasne, w tytule ukryto masę sekretów, dwa zakończenia i znajdziek, wśród których m.in. odblokujemy oryginale wersje Rondo of Blood i Symphony of the Night, a także ścieżki dźwiękowe do słuchania poza rozgrywką – a OST notabene jest świetny i to jeden z niepodważalnych plusów produkcji. Niestety, przy tak niegrywalnej rozgrywce, nie miałem nawet grama chęci spędzenia z produkcją większej liczby godzin, aniżeli było to wymagane do odznaczenia tytułu jako zaliczony. Mam nadzieję, że Alucard pokaże znacznie lepszy poziom serii.
Dlaczego (nie)warto grać w Castlevania: Rondo of Blood (PSP)?
- wydaje mi się, że dalej wstecz nie ma się, co cofać, aby zasmakować korzeni serii
- całkiem nieźle wygląda na PSP
- dobry soundtrack
- gameplay to drewno nad drewnami, które może kiedyś było osiągnięciem, ale dziś to ból i cierpienie
- fabularnie nie ma rewelacji
- szybko się kończy
- zakończenie to…kpina(?)
- najgorszy rodzaj znajdziek i sekretów, które nijak są komunikowane graczom
Podobał ci się materiał?!
…aby wesprzeć RaczejKonsolowo w misji szerzenia pasji do gier poprzez niezależny content, w 100% bez bullshitu i na maksa gamingowy!