Enslaved: Odyssey to the West (PS3)

Gdzie jest fun?! Gdzie jest fun?!

Studio Ninja Theory to jeden z ostatnich zakupów Microsoftu i tym samym, członek rodziny MS Game Studios, które mają zasilić repertuar stajni zielonych ekskluzywnymi tytułami w następnej generacji konsol. Być może pokazać coś nowego już na jej start. Zabawne, jakie życie pisze scenariusze, bo przecież ta sama ekipa była odpowiedzialna za jeden z głośniejszych tytułów startowych PlayStation 3, Heavenly Sword – zresztą jedyny tytuł studia, który sam sprawdziłem. Ładnych parę latek później i studio zabrało się za własną adaptację chińskiej powieści: „Podróż na Zachód”, posilając się przy tym pomocą tak głośnych nazwisk jak Alex Garland (28 Dni Później, Ex Machina, Annihilation) czy Andy Serkis (m.in. postać Golluma w WP). Z Serkisem studio współpracowało już przy okazji w/w przygody Nariko, gdzie odgrywał świetną rolę Króla Bohan. Koncentracja na walorach filmowych jest również widoczna w Enslaved. Zarówno od strony aktorów, jak i scenariusza. Natomiast mam wrażenie, że nieco źle rozłożono budżet produkcji, ponieważ mimo świetnej estetyki, tytuł ma wiele braków w aspektach ‚gry w grze’.

W grze wcielamy się w rolę Monkeya. Zawadiaki i dzikusa, który został schwytany przez łowców niewolników i zamknięty w klatce na latającym statku. Okazję do ucieczki niespodziewanie funduje mu rudowłosa dziewczyna, która dzięki umiejętności operowania technologią świata, uwalnia wszystkich więźniów (w tym siebie) oraz dosyć nieoczekiwanie doprowadza do katastrofy latającej maszyny. Gdy budzą się niedaleko siebie na powierzchni ziemi, okazuje się, że Trip (imię dziewczyny) założyła na głowę dzikusa opaskę, za pomocą której łowcy kontrolują niewolników. Od tej pory dwójka bohaterów jest ze sobą związana. Jeśli coś stanie się Trip, Monkey również umrze. Jeśli spróbuje od niej uciec lub oddali się za daleko – podobnie kiepski dla niego scenariusz. Stał się on poniekąd niewolnikiem rudowłosej, która „prosi” go o jedną przysługę: odprowadzenie do rodzinnej wioski, skąd została porwana. Nie mając większego wyboru, rozpoczyna wspólną podróż ku domowi Trip i wolności. Wszystko się zmienia natomiast, gdy docierają na miejsce, ale to już sami odkryjecie. Co natomiast mogę spokojnie zdradzić: od strony postaci, chemii pomiędzy nimi i scenariusza gry, to bardzo udana produkcja.

Szczególnie ten pierwszy aspekt, mocno związany z grą aktorską Andy Serkisa w roli Monkeya czy Lindsey Shaw jako Trip, zrealizowano fantastycznie. U obu kreacji imponuje mimika twarzy oraz gestykulacja, wyrażająca wszystkie emocje w bezbłędny sposób. Twórcy nie bez powodu zaplanowali bardzo dużo rozmów pomiędzy parą „partnerów z przymusu”. Chemia pomiędzy dwójką jest wręcz namacalna. Czy początkowa złość Monkeya na Trip, która go oszukała oraz strach dziewczyny, która całą sobą pokazuje, że nie chciała posunąć się do zniewolenia go, ale była zmuszona okolicznościami i … przerażeniem. Później w tytule, gdy para już nieco się ze sobą oswaja, pojawiają się bardziej humorystyczne sytuacje, które (znów) emanują autentycznością. Zdecydowanie gra aktorska jest najjaśniejszym punktem produkcji i momentalnie też widać, co pochłonęło większość budżetu.

Gdzie natomiast zabrakło funduszy? Dla ekipy zajmującej się optymalizacją tytułu pod mityczną moc CELLa. Gra rzadko kiedy utrzymuje stabilną liczbę klatek i choć nie uświadczymy w Enslaved pokazu slajdów, to wyraźnie gra je gubi. Jednocześnie, robi to na tyle często i jednolicie w trakcie całej rozgrywki, że nie da się przejść obok tego obojętnie. Fakt faktem, gra może się podobać. Modele postaci wyglądają ładnie, tak jak ich animacja, co szczególnie przy posturze Monkeya daje fajny rezultat. Otaczające nas w trakcie gry obrazki przypominają mi natomiast Horizon: Zero Dawn czy serial Kroniki Shannary. Post-apokaliptyczna wizja naszego świata z zarośniętymi zielenią budowlami i porzuconymi wrakami samochodów czy innych maszyn. Zresztą już pierwsze chwile gry ukazują zniszczoną Statuę Wolności, porośniętą bluszczem, aby wprowadzić nas w realia gry. To może się podobać i buduje ciekawy klimat – aczkolwiek no, te spadki animacji, plus problemy z dźwiękiem w cutscenach (nieme wybuchy czy rozjechany voice-over z animacją), ranią zmysły. Co też jest dziwne biorąc pod uwagę skalę produkcji – to generalnie jest raczej mała i krótka gra, która pęka w niecałe 10h liniowej rozgrywki.

Enslaved: Odyssey to the West to gra akcji, zahaczająca o szufladkę action/adventure. Jak nie skaczemy po platformach, gzymsach, drążkach i wspinamy się po rynnach, to walczymy z przeciwnikami czy chowamy się za zasłonami (bez przyklejania się). Bardzo standardowy repertuar części składowych rozgrywki gry nastawionej na akcję, przeplataną elementami zręcznościowymi – powiedzmy. Natomiast refleksją, jaka nasuwała mi się po każdej sesji z tytułem, była: kurcze, gdzie jest fun z gry? Żaden z elementów rozgrywki niczym się nie wyróżniał, a nawet bym powiedział, że niespecjalnie poświęcono mu wiele uwagi przy projektowaniu. Walka z przeciwnikami to wciskanie jednego klawisza praktycznie przez 90% przypadków, albowiem czasem zdarzy nam się użyć ładowanego uderzenia, aby zniszczyć tarczę przeciwników czy uruchomić cios specjalny – który w sumie odblokowujemy (raczej) w drugiej połowie gry. Zero combosów składających się z więcej niż jednego przycisku. Biorąc pod uwagę, że Enslaved pojawiło się na rynku, gdy gracze mieli już w łapach Bayonettę, trzeciego God of War czy świetne pod kątem naparzania się, Heavenly Sword, to trochę mamy tu klopsa. Analogicznie ma się sytuacja do części zręcznościowej produkcji. Przemieszczanie się po świecie przypomina QTE, gdzie wystarczy wcisnąć odpowiedni klawisz i wszystko dzieje się za nas. Niespecjalnie trzeba uważać na wybór kierunku czy jakikolwiek timing. Jeśli nie jesteśmy wystarczająca blisko krawędzi, żeby wykonać skok, to Monkey po prostu nie skoczy, a jeśli za blisko – zatrzyma się.

Na gameplay składają się jeszcze łamigłówki i starcia z bossami, ale i tutaj nie za wiele dobrego można powiedzieć – poza tym, że są. Do rozwiązania zagadek spokojnie można dojść metodą prób i błędów, a starcia z bossami (choć fajnie wyglądają), wieją brakiem polotu – co zresztą nie jest dziwne przy bolączkach modelu starć z przeciwnikami. Enslaved posiada także możliwość rozwijania naszego bohatera poprzez zbierane punkty doświadczenia. Czerwone orby poukrywane są po mapie, a także wypadają z pokonanych przeciwników. Zanim jednak wyprostujecie się w siedziskach, to studzę emocje: nie ma w nich nic specjalnego: podniesienie zdrowia i jego regeneracja, zwiększone obrażenia, lepszy blok, dłuższy unik – znów, przy tak skromnej rozgrywce odblokowywanie nie dawało jakiegokolwiek odczucia wzrostu siły czy nowych możliwości rozciągnięcia w szerz rozgrywki.

I wcale mnie nie zdziwi, jeśli po tym, co do tej pory przeczytaliście macie przeświadczenie, że gra mi się totalnie nie podobała. Do końca tak nie jest. Jestem raczej rozczarowany przez Enslaved. Wiele uwagi poświęcono aspektom estetycznym i one rzeczywiście wyróżniają tytuł, aczkolwiek – osobiście – wolałbym lepszą grę niż historię. Przy czym trzeba też oddać, że twórcy bardzo fajnie zabawili się konwencją chińskiej bajki o czwórce podróżników, kierujących się – zgadliście – na zachód. W grze występują ciekawe i pełne akcji sytuacje, zwroty w kierunku fabuły, a wszystko kwitowane jest (niestety) najbardziej otwartym zakończeniem, jakie chyba widziałem w grze. Ever. Jak decydujesz się na taki krok w swojej produkcji to albo masz na biurku umowę z wydawcą na kolejny tytuł lub jesteś grubo w fazie jego developmentu – sądząc po fakcie, że mamy 2019, a o kontynuacji ani widu, ani słuchu.

Enslaved: Odyssey to the West wygląda mi na tytuł, przy którym twórcy mieli świetny pomysł na scenariusz. Świetnych bohaterów. Świetną lokalizację i świat. A kiedy przyszło do przerzucenia tej zajebistości na grę, zabrakło im polotu i kreatywności, przez co rezultat prac przypomina zlepek checkboxów z instrukcji „Moja pierwsza gra akcji AAA”. Dodatkowo tytuł nie radzi sobie specjalnie dobrze na PS3 (nie wiem jak u konkurencji) i otwarte zakończenie pozostawia cholerny niesmak. Mimo wszystko warto w tytuł zagrać, chociażby dla walorów z początku tego akapitu, i kto wie. Może wam prosty i nie trącący kreatywnością gameplay w ogóle nie będzie przeszkadzał, a wtedy czeka was naprawdę fajna przygoda. Enslaved 2 jako tytuł ekskluzywny dla stajni Xbox – moim zdaniem pewniak.

PLUSY

➕ Rewelacyjna gra aktorska, co przekłada się na świetną chęmie pomiędzy bohaterami
➕ Historia produkcji
➕ Otoczenie
➕ Modele postaci

MINUSY

➖ Otwarte zakończenie pozostawia niedosyt
➖ Nie radzi sobie z płynnością rozgrywki
➖ Elementy gry w grze bez emocji/uczucia


Podobał ci się materiał?!

Postaw mi kawę na buycoffee.to

…aby wesprzeć RaczejKonsolowo w misji szerzenia pasji do gier poprzez niezależny content, w 100% bez bullshitu i na maksa gamingowy!


Możliwość komentowania jest wyłączona.