Co się stanie, jeśli damy polskim devom wolną rękę w produkcji gry akcji za kasę gigantów z USA? Alkohol, przekleństwa, gimbażarty i od pyty dobrej zabawy.
Na produkcję People Can Fly sadziłem się już od jakiegoś czasu i w zasadzie szalę przechyliły dwie sprawy: mój podcastowy kompan zaczął grać w remaster, a w lombardzie podczas urlopu znalazłem egzemplarz na PS3 za 20 zł. Tym samym w końcu wpakowałem płytę z Bulletstorm (PS3) do napędu i zaczęła się jazda!
W centralnym punkcie fabuły znajduje się Greyson ‚Grey’ Hunt, były członek elitarnych sił wojskowych zwanych Dead Echo, który w momencie pojawienia się na ekranie jest galaktycznym piratem jak bozia nakazała – z niewyparzonym językiem, zapijaczony i raczej nie kierujący się zdrowym rozsądkiem w poczynaniach. Przykładem tego jest m.in. sytuacja z pierwszych chwil produkcji, gdzie po zauważeniu statku kosmicznego arcywroga, generała Serrano, bez zawahania ryzykuje życie swojej załogi i taranuje gigantyczną machinę wojenną. Jak możecie się domyśleć: wszystko się pierdoli. Oba pojazdy rozbijają się na pobliskiej planecie, zabijając przy okazji większość załogi. Przeżyć udaje się naszemu „bohaterowi” oraz jednemu członkowi załogi, Ishi’emu, który niestety przypłacił katastrofę częścią siebie, stając się w połowie cyborgiem. Dalsza część gry to próba zadośćuczynienia pirata za swoje decyzje oraz zemsta, bo okazuje się, że na domiar złego Serrano przeżył dzięki kapsule ratunkowej. Od tej pory dwójka rozbitków musi go odnaleźć i użyć jako biletu do ucieczki z planety, a potem prawdopodobnie zabić. Poważnie co? Spokojnie. To tylko tak brzmi, albowiem w samej grze skrzętnie ten wątek ukryto za hektolitrami niepoprawnego humoru oraz akcji. Planeta, na której rozbili się Grey i Ishi to połączenie Pandory z gier Borderlands oraz klimatów kurortu turystycznego. Zatem większość odwiedzanych lokacji będzie przypominała egzotyczne hotele, a przynajmniej w stanie, jaki udało się zachować po przeżyciu ponoszących się po nich świrów i mutantów, do złudzenia przypominających mi bandytów ze wspomnianego Borderlands (PS3). A gdyby tego było mało, to fauna i flora planety również nie należy do przyjaznych człowiekowi – kilka razy się o tym przekonamy. W takich warunkach nietrudno zapomnieć się i przeklnąć sobie pod nosem, co postacie występujące w grze robią jakieś 764985 razy.
Mięso rzucane jest tutaj często i gęsto. Zdecydowanie nie jest to produkcja dla najmłodszych, choć prawdziwa finezja dzieje się za sprawą polskich napisów. Nie od dziś przecież wiadomo, że Polska „łaciną” jest silna, zatem o ile ścieżka angielska robi co może grając w bingo słówkami „fuck-shit-dick”, tak polskie studio popłynęło w tekstach. Chciałbym napisać teraz, że oczywiście wszystko z zachowaniem dobrego smaku, ale byłoby to wyjątkowym kłamstwem. Humor jest tutaj prosty, banalny, buraczany, gimnazjalny – jak zwał, tak zwał. Na żadnym etapie produkcja nie stara się zmienić naszej percepcji całości, jako bezkompromisowej i wolnej od zahamowań (jest rasizm i seksizm na całego) zabawy. I tego dostarcza ponad miary. Każda z postaci to skupisko klisz i stereotypów, czego kwintesencją jest czarny charakter Bulletstorm (PS3), Serrano. Schwarzcharakter jest połączeniem sierżanta Hartmana z „Full Metal Jacket” (dzięki ToyBlackHat za podpowiedź na podcastcie) oraz Handsome Jacka, znanego z drugiego – znów – Borderlands. W zasadzie już to zapewnia mu status jednego z najbarwniejszych złych w giereczkowie i muszę przyznać, że jego kandydaturę do czołówki takowych bym spokojnie poparł. Rzuca gównem na lewo i prawo, czasem w takich wiązankach, że ręce same składają się do oklasków. Jego rasistowskie teksty w stronę Ishi’ego (będącego azjatą) to perły językowe. Dodatkowo jest tak do szpiku kości zły, że aż marzy się o wykończeniu go.
Rozgrywka Bulletstorm (PS3) to u fundamentu sztampowy shooter, niewyróżniający się niczym ponad mu podobne. Napędzaną skryptami akcję urozmaicają QTE-ty, chociażby w trakcie poruszania się po drabinkach niczym małpka. Grey potrafi nosić ze sobą jednocześnie 3 spluwy, które wraz z postępem można ulepszać przez zwiększenie magazynku lub odblokowanie strzału alternatywnego – np. dla karabinu snajperskiego będzie to pocisk wybuchowy, który możemy zdetonować w dowolnym momencie jego lotu. Wyjaśniając: ze snajperki strzelamy namierzając przeciwnika, a potem w zwolnionym czasie możemy korygować lot pocisku, co wizualnie przypomina mi nieco patent z serii Sniper Elite. Arsenał dobrze znany z innych gier ubarwiają takie wynalazki, jak miotacz krępujących przeciwników lin, które po owinięciu się wokół niego wybuchają albo miotacz wierteł, przygważdżających przeciwników do ścian, czy sufitu. Jak widzicie zarówno w samym arsenale oraz jego funkcjach znalazło się nieco szaleństwa, którego niewątpliwie potrzeba do słodkiego nadzienia, jakie ukryto w cieście tego wybuchowego pączka – systemu Skillshots.
Finezyjne uśmiercanie wrogów w produkcji jest jej najważniejszym elementem i nadaje jej prawdziwie unikatowy status w porównaniu z sąsiadami na półce FPS-ów. Wraz z postępem w grze i odblokowywaniem kolejnych pukawek tytuł rzuca na nas listę wymyślnych akcji na rozprawienie się z przeciwnikami. Każdą z pozycji listy wyceniono na odpowiednią liczbę punktów, co wprowadza rozgrywkę w prawdziwie arcade’owy klimat. Są mnożniki za powtórzenie skillshota na większej ilości oprychów na raz, a niektóre z nich przypisano do konkretnej broni lub wymagają wykorzystania otoczenia. Dla większego efekciarstwa repertuar naszego bohatera wzbogacono o kopniak, który wystrzeliwuje przeciwników w powietrze oraz elektryczny bicz, umożliwiający przyciągnięcia przeciwników ku sobie, nawet zza zasłony. Warto obserwować otoczenie i wykorzystywać je w rozwałce. Można np. wystrzelić przeciwnika ku sobie liną, a następnie kopniakiem skierować go w pokrytą kolcami ściankę (skillshot „Laleczka Voodoo”). Strzelić mutantowi w przyrodzenie, a następnie z buta rozwalić głowę („Miłosierdzie”) lub nabić na jedno wiertło kilku wrogów zaliczając tzw. „Szaszłyk”. Cały gameplay skorygowano w stronę jak najbardziej wymyślnego rozprawiania się z przeciwnikami i choć momentami zatraciłem się w pogoni za czyszczeniem listy skillshotów, to większość czasu Bulletstorm (PS3) jest niekończącą się imprezą. Trzeba się do tego przyzwyczaić, albowiem jeśli wejdziecie do gry, jak do normalnego FPS-a, to może się okazać, że z zabawy będą nici. W pierwszej kolejności zacznie Wam brakować szybko amunicji, ponieważ „normalne” strzelanie do przeciwników ma raczej mizerne efekty. Nie dość, że ubicie wrogów w ten sposób trwa cholernie długo, to tego rodzaju kille dają tyle punktów, co nic. Trudno powiedzieć czy to akurat minus, albowiem jedyne, co powoduje to zmuszenie gracza do postrzegania gry, jako strzelanki czerpiącej pełnymi garściami z mechaniki takich produkcji, jak Devil May Cry (PS2) czy Bayonetta (PS3). A samo wpadnięcia na taki pomysł przez twórców, to – moim zdaniem – jeden z oryginalniejszych pomysłów gatunku.
A skoro już przy narzekaniu jestem to gra niezbyt ładnie prezentuje się z bliska, mimo że widoczki nawet dają radę. Tekstury w mikro-kontakcie straszą pikselozą, a (mimo, że nie jest podmiotem recenzji) jeśli uważacie, że w remasterze będzie lepiej, to muszę wylać na was wiadro zimnej wody – niestety jest tylko ciut lepiej, a na domiar złego nie poprawiono przyciąć. Mało tego! Wersja z PS4 ma podobno w tym aspekcie nawet więcej problemów, co jest po prostu karygodne. Wracając do wersji PS3. Całkiem nieźle natomiast wyglądają modele postaci, które cholernie mocno przypominają mi bohaterów serii Gears of War – tu Epic, tam Epic, więc właściwie wszystko się zgadza. Równie dobrze wspominam głosy aktorów, którzy w roli głównej czwórki gry odwalili solidną robotę, ze szczególnymi propsami dla Anthony’ego De Longisa w roli Serrano. Podsumowująć część A/V jest zadowalająco. Nie jest to tytuł, który wyciska ostatnie poty z PS3, ale też ekipa z People Can Fly nie ma się czego wstydzić – kodzić potrafią.
Bulletstorm (PS3) to niezbyt długa produkcja. W zasadzie z lekkim staraniem się zaliczać następujące po sobie karty finezyjnych zgonów można machnąć produkcję w jakieś 8-10 godzin, przez cały czas – co ważne – dobrze się bawiąc i cisnąć bekę z rzucanych jeden po drugim kawałów o męskim przyrodzeniu. Po ukończeniu kampanii dla głodnych na więcej pozostaje powtarzanie rozdziałów kampanii w poszukiwaniu znajdziek, czy możliwości zaliczenia pozostałych skillshotów oraz tryb Dead Echo – kampania z jeszcze bardziej widocznym duchem arcade, gdzie dostęp do kolejnych rozdziałów wymaga od nas ukończenia poprzedniego w odpowiednio zajebistym stylu. Myślę, że sporo osób jakoś ominęło ten tytuł, a po ograniu go stwierdzam, że zdecydowanie jest to materiał do polecenia dla każdego, kto szuka niezbyt długiej, niezbyt poważnej i – najważniejsze – nie starającej się być niczym ponad FUN gierki.
PLUSY
- Skillshoty, jako ciekawy patent
- Dziesięć godzin wartkiej akcji
- Czwórka bohaterów
- Dużo „gimbahumoru” niskich lotów…
MINUSY
- …który może, a czasem nawet jest przegięty
- Z blisko kłuje w oczy
- Drobne zgrzytnięcia
Adrian Chmielarz zanim zajął się zanudzaniem nas na śmierć powołał do życia cholernie dobry tytuł, który jakoś cicho przeleciał przez media i ręce graczy – zmieńcie to!