Anno domini 2018, 17 Kwietnia. Wraz z ukończeniem ostatniego na liście osobistych wyzwań etapu Tom Clancy’s: The Division (PS4) mogę wreszcie usiąść do recenzji tego dwuletniego tytułu.
Dlaczego tak późno? A bo widzicie, kiedy tytuł Ubisoftu pojawił się na półkach sklepów całego świata, ja byłem pogrążony po uszy w innej produkcji: Destiny (PS4). Tym samym mimo obiecujących zapowiedzi na wszelkich pokazach, nawet nie przeszło mi przez myśl, aby zanurzyć choć koniuszek palca w kolejnym pseudo-MMO. Prawie 2 lata później grę “sprzedał” mi mój partner podcastowy ToyBlackHat, zachwalając ją na łamach odcinka. Ponieważ Destiny 2 (PS4) zaczynało tracić grunt pod nogami i mocno chwiać się w swoich założeniach, postanowiłem spróbować…i tak zostałem na 84h (według Ubisoft Club) – zdecydowanie nie żałuję.
Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy to niesamowity klimat, wydźwięk produkcji. Momentalnie zapaliły mi się lampki w głowie pod takimi hasłami jak Ucieczka z Nowego Jorku, Jestem legendą czy momentami nawet Silent Hill, choć w tym ostatnim przypadku akurat nie rozchodzi się o walory straszące serii Konami, a prezentacje zamglonego miasta. Oczywiście tytuł nie wygląda jak prezentowane na pierwszych pokazach materiały, jednak zmieniony w ogromną strefę kwarantanny Nowy Jork nie stracił zbyt wiele na atmosferze. Wymarłe miasto, pogrążone w zniszczeniach spowodowanych śmiertelnym wirusem, zastygło w opadach śniegu. Dramaturgię krajobrazu uzupełnia okres świąteczny, w którym to mieszkańcy Big Apple zostali zdziesiątkowani przez śmiertelną epidemię. W witrynach sklepów zdobienia świąteczne, oświetlone lampkami przecznice – to buduje mocny klimat produkcji i trzeba przyznać, że Ubisoft się w tym elemencie naprawdę postarał. Atmosfera pozostała, jej szczegóły już nie bardzo. To, co zachwyciło nas w pierwszych pokazach, sygnowanych jako in-game footage, to takie smaczki wizualne jak chociażby puch śniegu spadający z pojazdów, gdy do nich się przykleimy, fantastycznie efekty cząsteczkowe w postaci pary unoszącej się ze studzienek, czy odbicia postaci w oknach – nie za wiele z tego pozostało w tytule. Graficznie jest zatem ładnie, można powiedzieć zadowalająco, jednak tyłka nie urywa. Tym bardziej, że grze przytrafia się zbyt długo doładowywać niektóre elementy otoczenia, czego wynikiem są kuriozalne sytuacje z rozpixelowanymi wnętrzami budynków, czy pop-upem budynków na horyzoncie. Do modeli naszych postaci i przeciwników nie można przypiąć większych skarg, zarówno detalami i animacją prezentują się bardzo dobrze. Ładnie oddano dynamicznie zmieniające się pory dnia, wykonanie efektu mgły dodaje +10 do klimatu, a śnieżyca – wrzucona chyba wraz z dodatkiem Survival – nie ustępuje efektom Driveclub (PS4). Tam gdzie niedomaga szczegółami, Tom Clancy’s: The Division (PS4) nadrabia charakterem zamysłu artystycznego. Bez śnieżnej otoczki Świąt Bożego Narodzenia, ten shooter z trzeciej perspektywy nie byłby tym samym. W trakcie meczów piłki nożnej często mówi się, że publika na stadionie gospodarzy jest 12-tym zawodnikiem drużyny i podobnie czuję, że ma się sprawa z Nowym Jorkiem w grze Ubisoft. Wart odnotowania jest jeszcze minimalistyczny HUD, który dodatkowymi opcjami w menu gry możemy jeszcze bardziej ukryć, aby dobitniej wczuć się w klimat. Misje wiszą jako tekst nad lokacjami imitując efekt AR, podobnie zresztą do znajdziek, czy tzw. echa, holograficzne zapisy wydarzeń danego miejsca – dla mnie bomba.
Otoczka produkcji nie ma jednak tylko za zadania oddziaływać na zmysł wzroku i słuchu, ale odgrywa ważną rolę w narracji produkcji. W branży stosuje się takie mądre określenie jak: narracja środowiskowa (ang. environmental storytelling), co w wolnym tłumaczeniu odnosi się do opowiadania historii gry przez otoczenie i znajdowane w nim przedmioty. Tutaj kolejny raz należy się pochwała dla Ubisoft Massive za wykonaną robotę. Ich Nowy Jork napotkanymi miejscówkami opowiada tragiczną historię jego mieszkańców, którym epidemia odebrała chwile szczęścia, bliskich, a nawet życie. Opustoszały, pokryty śniegiem dach budynku, który wydaje się, że jeszcze chwilę temu był miejscówką niezłej imprezy. Posterunek policji zmieniony w miejsce egzekucji funkcjonariuszy, pełen martwych ciał, ścian pokrytych groźbami skierowanymi w stronę federalnych, a na środku budynku przygotowania do wigilii. Jak przystało na grę Ubisoftu rzeczy do znalezienia jest tuta więcej niż jesteśmy w stanie ogarnąć, ale na szczęście dla twórców większość z nich jest autentycznie ciekawa. Wspominam szczególnie znalezione audio dialogi w postaci telefonów, gdzie np. wystraszony syn dzwonił do ojca, aby powiedzieć o walących do drzwi nieznajomych, a ojciec przebijając się przez szlochanie malca próbował go przekonać do wyciągnięcia z szafy broni i….że czasem trzeba kogoś zabić. Takich historii było więcej. Epidemia, głód, zamieszki na ulicach, grasujący w biały dzień kryminaliści. Nic dziwnego, że otrzymaliśmy wezwanie i tutaj w Tom Clancy’s: The Division (PS4) pojawiamy się my, agent tytułowej Dywizji, ukrytej w społeczeństwie jednostki militarnej. Na co dzień zupełnie normalni mieszkańcy Stanów Zjednoczonych, po otrzymaniu sygnału z centrum dowodzenia w chwili krytycznego zagrożenia państwa zostają powołani do działania. Tym samym z nauczycieli, pracowników biurowych, czy listonoszy stają się agentami Division. Natomiast służby mundurowe w całym regionie otrzymują przykaz posłuszeństwa wobec agentów niczym wyższych stopniem. Wcielamy się w rolę w agenta tzw. Drugiej Fali, czyli drugiego rzutu “pobudzonych” do działania. Zatem po nieudanej próbie opanowania pogrążonego w katastrofie Nowego Jorku pierwszej grupie agentów, na nasze barki spada stabilizacja sytuacji na Manhattanie, zbadanie źródła epidemii oraz wyjaśnienie tajemnicy niepowodzenia Pierwszej Fali. Ci, którzy uważali, że produkcja Ubisoft “bije na głowę” Destiny (PS4) pod względem fabuły, mocno przesadzają. Gdybym miał zobrazować różnicę pomiędzy obiema superprodukcjami, to powiedziałbym, że fabuła gry francuzów jest bardziej zwarta, gdzie Bungie przygotowało całe uniwersum i fabułę rozciągniętą poza wydarzenia na ekranie telewizorów. Jedno i drugie podejście ma swoje mocne czy słabe strony, aczkolwiek fakt faktem w Tom Clancy’s: The Division (PS4) łatwiej opanować cały kontekst historii. Nawet jeśli nie zapamiętamy zupełnie postaci drugoplanowych, ciąg wydarzeń po chwili zacznie nam się mieszać, a cała intryga niejakiego Aarona Keenera (agent Pierwszej Fali, który zdradził) jakoś niespecjalnie zaangażuje – coś się dzieje w tle, ale żeby mnie to interesowało, nie powiedziałbym. Natomiast czemu w ogóle porównuję obie produkcje? Bo w swych założeniach są do siebie bardzo podobne.
Jeśli grę Bungie można uznać za pseudo-MMO, to dokładnie taką samą łatkę naszyłbym Tom Clancy’s: The Division (PS4). U swoich podstaw tytuł jest shooterem TPP z mocnym nastawieniem na taktyczne podchodzenie do starć, co przekłada się na silny nacisk używania osłon. Taki sposób zabawy bardzo przypadł mi do gustu. Strategiczne planowanie ataku na grupę wrogów, wybór odpowiedniej osłony i analiza możliwych dróg ucieczki zamiast “lecenia na pałę” – tego mi brakowało po latach FPS-ów. Sam system chowania się za przeszkodami działa całkiem sprawnie, choć oczywiście w momentach największego napięcia potrafi “nie do końca zrozumieć nasze intencje”. Częściej jednak byłem zadowolony z poruszania się w trakcie starć. Wystarczy przytrzymać przycisk na padzie, wcześniej kierując wzrok w miejsce, do którego chcemy dotrzeć i nasz agent jak po linie sięgnie celu. Natomiast fani serii souls docenią możliwość “przeturlania się” od zagrożenia. Jak przystało na agentów specjalnych jednostek przystało, nie mogło obyć się bez gadżetów i wyjątkowych umiejętności, dających przewagę w starciach. Ciekawie rozwiązano ich otrzymywanie. Poza tradycyjnym doświadczeniem, które zdobywanym naturalnie w trakcie rozgrywki, same umiejętności odblokowują się wraz z odbudowywaniem jednego z trzech sektorów upadłego Nowego Jorku. Wykonywanie misji dla medycznego skrzydła miasta pozwoli nam rozwijać naszą postać w kierunku medyka (szok!), ze zdolnościami leczącymi i boostującymi kompanów. Tech Wing przeznaczone jest dla osób z nastawieniem do zadawania obrażeń i bycia DPS-em drużyny, natomiast skrzydłem bezpieczeństwa zainteresują się chętni do roli tanka. Zatem mimo, że gra nie umożliwia wyboru klasy dla avatara, to później w grze pozwala graczom na swobodę budowania swojej postaci, mieszając lub koncentrując się na umiejętnościach zdobywanych w konkretnych sektorach miasta. I ta swoboda prześwituje poprzez wszystkie warstwy gry.
Jak przystało na grę z mocnymi naleciałościami z gatunku MMO, zostaniemy zalani przedmiotami po każdym starciu z przeciwnikami czy wykonanym zadaniu. W kwestii kategorii broni mamy spory wybór według standardu w grach: pistolety, karabiny o różnym kalibrze amunicji, strzelby i snajperki – nic zaskakującego. Każdą z pukawek możemy natomiast na dowolny sposób modyfikować. Od nadawania jej wizualnego kolorku, po modyfikacje wylotu lufy, uchwytu, magazynku i celownika. Każda z modyfikacji wpływa realnie na statystyki każdej giwery, które już same w sobie różnią się pod kątem obsługi i efektywnego zastosowania. Fani Excela i tabelek porównujących cyferki statystyk (I Fallouta!!!! Fallout 4 (PS4) też ma bardzo rozbudowany system gdzie zmieniasz mody w broni – korektorka dżodła) będą zachwyceni – jest pole do popisu. Dodatkowo wyższe poziomem bronie mają tzw. perki, a więc wyjątkowe efekty, które aktywują się po uzyskaniu przez postać gracza odpowiedniego poziomu głównych statystyk. Albowiem naszego agenta, poza wspomnianymi umiejętnościami, opisuje współczynnik Pancerza (ochrona przed obrażeniami) oraz trzy cech: Broń Palna (modyfikator zadawanych obrażeń), Wytrzymałość (generalnie punkty życia) i Elektronika (siła umiejętności). Na nie z kolei wpływa noszony pancerz podzielony na takie miejsca, jak kamizelka, plecak, ochraniacze, maska i rękawice – a gdzie spodnie, buty, kurtka i reszta tradycyjnej garderoby? A widzicie, to kolejne świetne rozwiązanie w Tom Clancy’s: The Division (PS4). “Ciuszki”, których celem jest jedynie czadowy wygląd zupełnie odseparowane od części garderoby militarnej. Zatem – raczej – nie musimy ubierać czegoś na siebie ze względu na statystyki i narzekać na wygląd. Prywatnie uważam to za świetny patent, gdyż uwielbiam uczucie wyróżnienia mojej postaci w społeczności i odwzorowaniu w niej siebie. W masówkach cenię sobie immersję ze światem, bycie jego częścią i taki zabieg przyjemnie połechtał moje upodobania.Powiedziałem raczej w kwestii ekwipunku i statystyk, gdyż w grze znajdziemy specjalne zestawy rynsztunku, który uruchamia konkretne efekty lub podnosi statystyki naszego agenta, w zależności od liczby założonych na siebie części zestawu. Są trudne do zdobycia i na dobre zająć się nimi powinniście dopiero w end game – w końcu to MMO, więc chyba nikogo nie zaskoczy grindowanie za przedmiotami, losowe skrzynie z lootem i konieczność współpracy z innymi w najtrudniejszych zadaniach.
Te rotują pomiędzy kilkoma rodzajami. Poza misjami stricte fabularnymi, zdarza się odbicie zakładników, obrona zrzutu żywności, wypędzenie przeciwników z jakiejś lokacji, czy eliminacja konkretnego celu. Nic szczególnie wyjątkowego. Mapa jest obsrana – dosłownie – znacznikami aktywności, które wraz z setkami znajdziek tworzą iście awangardowy obraz chaosu kolorowych kropeczek – sprzedałby się za miliony zielonych. Wraz z jedną z późniejszych łatek dodano aktywność Resistance, która jest niczym innym jak fajnie rozbudowanym trybem przetrwania kolejnych fal wrogów, gdzie poza walką musimy podążać dalej w mapę, otwierając przejścia za zdobyte w trakcie fal punkty. Natomiast na końcu zmagań tytułu czekają misje typu Incursion. To szczyt tego, co możecie robić w Tom Clancy’s: The Division (PS4) i bez ekipy nie macie nawet co o nich myśleć. Z początku myślałem, że będzie to odpowiednik raid’ów z Destiny (PS4), jednak przechodząc jeden z nich i kosztując pozostałych stwierdzam, że o ile się starają, to nie umywają się do tego, co zaproponowała graczom ekipa Bungie. Brak tu błyskotliwych mechanik, a właściwie to jedynie bardzo intensywne i wymagające starcia z tuzinem przeciwników. Dobra, znajdzie się w nich kilka miejsc, gdzie będziemy musieli gdzieś pobiec, coś włączyć, aczkolwiek do starć z sci-fi shootera Bungie daleko. Żebyście teraz nie mieli obrazu, że nie ma tutaj nic ciekawego i rajcującego do roboty, gdyż jest wręcz przeciwnie. Nie spędziłbym z tytułem prawie setki godzin, gdybym bawił się tylko średnio. Poznawanie miasta przez znajdźki motywuje do zapuszczania się w nieznane zakątki Nowego Jorku, a wszystkie zadania są ciekawe zarówno w pojedynkę jak i w grupie. Trudno mi powiedzieć, czy wolałem biegać po mieście samotnie, chłonąc klimat niemalże postapokaliptyczny, czy jednak wyruszać na misję ze znajomymi. Fani jednego i drugiego znajdą tutaj coś dla siebie.
Podobnie zresztą do miłośników rozgrywki pod presją (czy też adrenaliną) będącą wynikiem zabawy w łowcę i zwierzynę. Na każdym kroku może czaić się śmierć, utrata łupów, ale i też szansa na topowe nagrody. Dla tych wszystkich gra trzyma w zanadrzu Dark Zone. Strefę kwarantanny w samym sercu Wielkiego Jabłka, odseparowaną od reszty miasta wysokimi murami. Tą część metropolii spisano na straty, ku zwycięstwu wrogich kast i agentów zdrajców. To strefa, w której dozwolone jest strzelanie do innych agentów i szabrowanie ich ekwipunku. Trzeba zatem mieć się ciągle na baczności i najlepiej nie zapuszczać się tu w pojedynkę. Nagrody porozrzucane po strefie i wypadające z przeciwników są początkowo skażone. Ich wydostanie ze strefy jest możliwe jedynie poprzez wezwanie helikoptera ratunkowego, który zabierze towar do “oczyszczenia”. Problem w tym, że flarę ratunkową widzą wszyscy w Strefie Mroku, więc stajemy się momentalnie łatwym łupem dla graczy “nie grających według reguł”. Sam wygląd strefy również nieco różni się od reszty miasta. Widać, że epidemia wyrządziła tu największe szkody, a rabujące gangi odcisnęły piętno na wyglądzie ulic – np. zdobiąc latarnie powieszonymi na nich funkcjonariuszami policji. Patent zagrożenia ze strony innych agentów łatwo można obrócić i stać się sprawiedliwym bohaterem, polującym na tych złych. To zdecydowanie atut Tom Clancy’s: The Division (PS4), którym zresztą chwalono się od pierwszych pokazów rozgrywki. Choć z początku nie wierzyłem w dreszczyk emocji towarzyszący obserwacji postawy przypadkowego gracza (który od godziny wraz z nami wykańczał wrogich rzezimieszków), aby wyłapać czy zaraz nie zacznie do nas strzelać, to po pierwszej zdradzie zrozumiałem przekaz Dark Zone. To prawdziwy “dziki zachód”, gdzie cało wyjdzie najsilniejszy(si) lub obdarzony wyjątkowym szczęściem nie spotkania nikogo dwulicowego.
W kwestii przeciwników ekipa od Destiny (PS4) miała łatwiejsze zadania. Obce rasy z dalekich otchłani galaktyki, czy gigantyczne roboty, to bardziej urodzajne tematy dla kreowania przeciwników, choć Ubisoft poradził sobie z tym elementem całkiem dobrze…przynajmniej do momentu. Naprzeciw nam staną 3 wrogie frakcje, każda z nich z własnym podejściem do nowego stanu rzeczy w Nowym Jorku oraz zwykli rzezimieszkowie, których interesuje jedynie przeżycie kosztem innych. Rikers to uciekinierzy z więzienia osadzonego na wyspie Riker, którzy wcześniej byli członkami najokrutniejszych gangów Stanów. Ich celem jest wytępienie sił policji, których traktują z niezwykłym okrucieństwem, i zawładnięcie tym samym miastem. Militarne oddziały najemników Last Man Battalion uważają się za jedyną słuszną drogę do zaprowadzenia ładu w Nowym Jorku. Dowodzący nimi Charles Blis uważa, że pogrążone w chaosie miasto może ocalić jedynie iście faszystowski reżim jego batalionu. Ostatnią wrogą frakcją są Cleaners, którzy muszę przyznać spodobali mi się chyba najbardziej – to banda psychopatów ubranych w stroje i ekwipunek strażacki, których maksymą jest: “Tylko ogień może uleczyć miasto. Wszystko skażone musi spłonąć.”. Zatem widzicie, jak ironicznie wyglądają członkowie tej grupy w żółtych płaszczach straży pożarnej i miotaczami ognia u boku. Ekipy zmieniają się w zależności od regionu miasta jaki odwiedzamy i postępów w fabule. Wśród każdej z grup znajdziemy jednostki snajperskie, dążące do starć na bliskiej odległości, oraz typowych furiatów, nacierających na nas z tarczami i kijami bejsbolowymi. Brzmi spoko, prawda? Prawda, ale problem pojawia się, gdy przyjdzie nam ścierać się z przeciwnikami wysokiego poziomu lub bossami, których – na marginesie – jest cholernie mało. Twórcy nie popisali się kreatywnością i przeważnie napotkani bossowie są zwykłymi (z wyglądu) przeciwnikami, których cechuje niezwykła odporność. Skutek? Efekt zwany “gąbką na pociski”. Nie wyobrażacie sobie jak wybija z immersji i jednocześnie bawi strzelanie do przeciwnika z M249 SAW, ręcznego karabinu maszynowego kalibru 5,56 mm, w głowę, i obserwowanie, że dopiero po całym magazynku pasek życia widocznie zmalał. Jasne, zdaje sobie sprawę z wyzwania, jakie zaserwowała twórcom obrana otoczka Tom Clancy’s: The Division (PS4). Jednak nie sposób przejść obok tego faktu zupełnie obojętnie. Jedno starcie z helikopterem bojowym to za mało, a wystarczyło czerpać inspiracje chociażby z serii Metal Gear Solid. Co gorsza, nawet jeśli uznamy ten mankament za czepialstwo, to gra problemów ma trochę więcej.
A wszystkie skwitować można zrezygnowanym: “Oh, Ubisoft”. Są pewne rzeczy, które przeważają szalę pomiędzy tytułem Ubisoft, a Destiny (PS4), jednak niepodważalnie jakość stoi po stronie Bungie. Tom Clancy’s: The Division (PS4), jak przystało na grę z otwartym światem od francuskiego studia, cierpi na wszelakie problemy, oscylujące od wspomnianych bolączek sterowania, niedziałającego interfejsu, kończąc na niesamowitych lagach, które niezależnie od łącza internetowego naprawiało jedynie rozłączenie i ponowne połączenie się z serwerami gry. Regularnie miałem problem ze ściąganiem modyfikacji z broni. Ni to opcja odłączenia wszystkich dodatków na raz, ni to pojedyncze ściąganie nie odpowiadało na wciskanie odpowiednich przycisków pada. Taki stan naprawiał się po chwili sam bez zauważalnej dla mnie przyczyny. Innym razem punkt na mapie mówiący o zakończeniu zadania pobocznego wciąż wskazywał NPC-a, z którym miałem rozmawiać, jednak po dotarciu do niego nic się nie działo. Nie wspominając o wpadnięciu pod mapę, czy nie załadowaniu się animacji kompana z drużyny, który strzelał do przeciwników kierując lufę w podłogę. Takich “kwiatków” trochę było i choć żadnego z nich nie zaliczyłbym do krytycznych, to na pewno trzeba z noty końcowej trochę za nie urwać. Mam natomiast nadzieję, że nie odebrałem nimi ochoty na granie, bo tytuł jest mimo wszystko wart sprawdzenia. Szczególnie teraz.
Nadal spokojnie można znaleźć osoby grające w większości aktywności. Zarówno w aktywnościach wymagających niskiego poziomu jak i końcowych. Moim zdaniem ten stan rzeczy utrzyma się spokojnie do premiery kontynuacji, a to dzięki ciągłemu wsparciu twórców, którzy co jakiś czas uruchamiają kolejne wydarzenia globalne (pozwalające na szybsze zdobywanie przedmiotów z górnej półki), oraz dzięki modyfikatorom rozgrywki urozmaicającym zabawę. Do tego Tom Clancy’s: The Division (PS4) można dziś kupić za naprawdę śmieszne pieniądze. Nawet jeśli nie traficie na promocję Złotej Edycji, posiadającej wszystkie dodatki, to podstawka da Wam możliwość liźnięcia najważniejszych atutów produkcji. Jeśli rozgrywka przypadnie Wam do gustu, to Season Pass można wyrwać na promocji, a moim zdaniem DLC są warte zainteresowania. Dodatek Underground oddaje do naszej dyspozycji losowo generowane lokacje w postaci podziemi miasta. Każde wejście do nich spowoduje odmienne starcia z przeciwnikami, w różnych lokacjach i dodatkowym lootem. Wspólnie z ToyBlackHat kapitalnie bawiliśmy się w kolejnych kursach po “lochach” – możecie zapytać, na pewno potwierdzi. Survival zupełnie zmienia gameplay tytułu i ma sensowne korzenie fabularne: zostajemy wysłani po zebranie czegoś, co może być lekarstwem na wirusa dziesiątkującego Nowy Jork. W drodze nasz helikopter spada, a na domiar złego nad miastem rozpościera się burza śnieżna. Bez broni, odpowiedniego ubrania, stajemy do walki o przetrwanie nie tylko z przeciwnikami, ale i temperaturą. Dodatek zmienia cechy znajdowanego sprzętu, dodając cechę odporności na mróz. Będziemy także musieli poruszać się od źródła ciepła do źródła ciepła, aby nie zamarznąć i wykonać misję. Do wyboru mamy zabawę w przetrwanie jako PvP i PvE – dla każdego jego jazz. Ostatnie DLC o tytule Last Stand to ukłon w kierunku miłośników rywalizacji. W Dark Zone stają naprzeciw siebie dwie drużyny, do 8 osób, aby walczyć o rozsiane po lokacji terminale. Drużyna z ich większą liczbą wygrywa. Całości nadaje smaczku obecność na mapie wrogich frakcji, kierowanych przez grę. Przyznam, że tego trybu nie sprawdzałem, ale nawet i bez niego zabawy jest tutaj co niemiara. Zanim dotrzecie do momentu, gdy zdacie sobie sprawę, że pozostało jedynie trzaskać misje za misją w grindzie po klasyfikowane zestawy, trochę dobrego czasu minie. Warto chociażby dać szansę grze ze względu na klimat. To jak? Odpowiecie na wezwanie, agenci?
PLUSY
- niesamowity klimat upadłego Nowego Jorku
- ciekawa mechanika rozwoju postaci
- rozbudowany system broni i ekwipunku
- narracja otoczenia
- warte kasy dodatki
- zaspokaja głód taktycznych strzelanin
- starczy na długo
- efekty AR-owe
MINUSY
- bugi, glitche i inne problemy natury “ubisoftowej”
- fabuła jakby nie istniała
- “gąbki na pociski”
- nieciekawe starcia z bossami i ogólny ich brak w pełnoprawnej formie
Jeśli lubicie dobre shootery z zacięciem taktycznym, a klimaty “postapo” Was rajcują, to Tom Clancy’s: The Division (PS4) w obecnej, skondensowanej i pełnej formie jest tytułem dla Was.
Ocena: 8.5/10
Uwaga! Osoby chorujące na schorzenie wywołujące niestrawność rozgrywki i zanikanie przyjemności z ogrywanego tytułu, na skutek jakiejkolwiek implementacji mikrotransakcji, powinni wiedzieć o istnieniu kupnych lootboxów w grze. Przed użyciem zapoznaj się z recenzją, gdyż jeśli zostały niewłaściwie zastosowane zagrażają uzależnieniu od hazardu i autor na pewno o tym wspomniał.