Udało się! W końcu ukończyłem pierwsze Final Fantasy, tym samym rozpoczynając poznawanie korzeni serii i tego, jak to wszystko się zaczęło – prawie.
Tekst odświeżony: Grudzień 2025.
Do zmierzenia się z początkami jednej z moich ukochanych serii od czasów pierwszego PlayStation, zmotywował mnie tekst Pawła Musiolika w ramach blogów PS Site, który na 30. rocznicę serii postanowił ją sobie odświeżyć. Pomysł na tyle mi się spodobał, że niedługo później zacząłem ogrywać inauguracyjne Final Fantasy. Wybrałem wersję jubileuszową na 20-lecie serii do mojego pierwszego podejścia. Według danych dostępnych w opisie edycji różni się ona takimi elementami jak możliwość gry w języku angielskim oraz japońskim, ulepszoną oprawą audio-video oraz dodatkowymi wyzwaniami w postaci bonusowych lochów, które stały się moją zgubą i o mały włos nie kosztowały mnie porzucenia gry. Jednak powoli.
Historia gry to powieść fantasy o czwórce przepowiedzianych w legendach wojowników światła i świecie zalewanym przez złe moce – właściwie na tym można by zakończyć opis fabuły. Całość jest bardzo prosta. Wszakże to tytuł mający swoją premierę na konsoli NES w moim roczniku (można to ująć: „w roku, w którym się urodziłem” lub po prostu „w 1987 roku” – zależy, czy rocznik ma być nacechowany osobistym akcentem). Bohaterom nie przygotowano żadnych kwestii dialogowych, osobowości czy tła historycznego. Dosłownie “spadli z nieba”, okazali się być wyjątkowi i zabrali się za wielkiego złego oraz jego czwórkę pomagierów. Grę rozpoczynamy od ratowania księżniczki niczym sztandarowa baśń, a któż by nie lubił ratować księżniczek. Nie oczekujcie za wiele od tej leciwej produkcji w nieco lepszych szatach, a nie będziecie zawiedzeni. Pomysł na końcówkę jest… ciekawy, chociażby w porównaniu do wspomnianej prostoty reszty historii. Samo dotarcie do niego również nie jest specjalnie długie. Nawet jeśli zabłądzicie w świecie (a można, sprawdziłem), nie powinno Wam to zająć więcej niż kilkadziesiąt godzin. Zasadniczo może się to wydawać małą liczbą przy standardzie gatunku, ale w przypadku Final Fantasy I: 20th AE jest (niestety) zbawienne.
Ponieważ w grze bardzo często nie wiadomo, co robić dalej, gdzie się udać i z kim pogadać. Jeśli już takowe wskazówki się pojawiają, to są zaszyte w dialogach z całkowicie przypadkowymi NPC-ami. Podobnie jak informacja o kombinacji klawiszy pokazującej mapę świata, którą otworzyłem dopiero po osiągnięciu takiego poziomu frustracji, że o mały włos nie ukończyłem tytułu. Jednak zostawmy minimapę w spokoju i wróćmy do prowadzenia gracza przez grę, a w zasadzie jego braku. W moim przypadku skutkowało to zabłądzeniem do części gry, w której nie dość, że nie miałem się znaleźć, to dodatkowo wcale nie musiałem. Ogrywana przeze mnie wersja jubileuszowa, jak już wspomniałem, została wzbogacona względem pierwowzoru z 1987 roku o dodatkowe lochy, odblokowane po ukończeniu dungeonów fabularnych. Każdy charakteryzował się wyjątkowym wyglądem i budową i był sam w sobie zagadką do rozwiązania. Szczytem był taki, który przeniósł mnie na mapę świata o podobnej skali, co w zasadniczej grze. Były to tzw. Soul of Chaos dungeons, i co dowiedziałem się później, przeciwnicy spotkani na ich końcu stanowili paletę ikonicznych wrogów z późniejszych odsłon, z “ery przed 3D” – może nadrabiając dalej zaległości, ich rozpoznam. Lochy kosztowały mnie sporo czasu, a najbardziej ostatni dodany wyłącznie na konsoli PSP: Labyrinth of Time. Wiele etapów, brak możliwości zapisu i ekranu kontynuacji po śmierci. Cieszę się, że w końcu kogoś zapytałem, czy ten koniec musi być tak porąbany, i po usłyszeniu, gdzie dokładnie mam się udać, by ukończyć grę, strzeliłem sobie soczystego facepalma. Całość zamknęła się w niecałych 40h, a dzięki moim “przygodom”, ostatnia lokacja i boss końcowy padł za pierwszym podejściem, kompletnie bez trudności. Brakuje mi tutaj jakiegoś dzienniczka lub wyróżnienia w trakcie rozmów ważnych faktów. Nie mówię o ogromnej strzałce prowadzącej “za rękę”, ale czymkolwiek wskazującym nam cel podróży. Za moich czasów (hehe) można było poznać, czy jest się w dobrym miejscu JRPG-a, przez opór, jaki napotkaliśmy ze strony potworów danej lokacji, a tutaj w zasadzie przez większość gry przeleciałem, używając jednej komendy w pojedynkach – witamy w ’87.



Zapomnijcie o słowie ‘skomplikowany’ w odniesieniu do systemu walki oraz rozwoju postaci. Final Fantasy I: 20th AE na samym początku poprosi nas o wybór imienia dla każdego z czwórki bohaterów oraz klasy, nie mówiąc nic o silnych i mocnych stronach każdej z nich. Polecam pójście w klasyczne rozwiązanie: dwóch wojowników, mag i healer. Nie chciałbym powiedzieć, że wybór ten nie ma znaczenia, gdyż zupełnie niezbalansowana drużyna będzie miała trudności z niektórymi przeciwnikami wieńczącymi odwiedzane lochy, ale w samej grze odczuwa się to raczej subtelnie. Postacie nastawione na walkę zadają więcej obrażeń i jednocześnie mniej ich otrzymują, a te nastawione na magię posiadają więcej punktów MP, potrzebnych do rzucania czarów. Najważniejszą różnicą klas są wspomniane czary, których nauczyć się może jedynie dana klasa. Jak wygląda nauka? Kupujemy czary w sklepikach miast. Tyle. Poza nimi nie ma żadnych dodatkowych umiejętności, zdolności czy technik. Zatem w walce możemy zaatakować wręcz, rzucić zaklęcie, użyć przedmiotu, przyjąć pozycję obronną lub uciec. Mało tego. 85% walk w grze wygrałem poprzez wybieranie ataku, gdyż dopiero bossowie zadawali sensowne obrażenia. Rozgrywka przez to wygląda mniej więcej w ten sposób: 3 piętra lochu tylko atakujemy wręcz, przeciwnicy zabierają nam po 1 punkcie obrażeń, a potem pojawia się boss, który nagle kopie nas z 200-krotnie większą siłą. Skłamałbym, mówiąc, że nie było to nużące. Było jak cholera i cieszę się, że, jak na standard Final Fantasy, gra jest stosunkowo krótka. Nawet jeśli się pobłądzi – czuję, że to się będzie za mną ciągnęło jak Cuphead za pewnym game-journalistem.
Biorąc więc to wszystko pod uwagę, czy powinniście siadać do pierwszej odsłony tej wspaniałej serii? Tak, jeśli – podobnie jak ja – czujecie potrzebę doznania na własnej skórze, jak to się wszystko zaczęło i jak wyglądał tytuł ratujący Square przed niechlubnym końcem żywota. Natomiast róbcie to grając w recenzowaną wersję 20th Anniversary Edition. Może i w 100% nie przeniesie Was do końca lat osiemdziesiątych, ale bądźmy szczerzy: nie chcecie tego tak naprawdę. Final Fantasy I: 20th AE zostało poprawione pod wieloma względami. Lekko podrasowano grafikę, co widoczne jest szczególnie na sprite’ach postaci i przeciwników. Również mini-mapa wygląda znacznie lepiej niż w wersjach na inne konsole. Zachowano wstawki FMV z wersji na konsolę PS1. Ścieżkę dźwiękową również odświeżono oraz wzbogacono utworami z późniejszych odsłon serii, aby przygrywały pojedynkom z zapożyczonymi, dodatkowymi bossami. Jest to zatem najpełniejsza i najładniejsza wersja tytułu z 1987 roku, jaką możecie dorwać, zatem gorąco polecam właśnie tę wersję. Mimo wszystko, nie sprawdzając tego tytułu, wiele Was nie ominie. Dlatego też wbrew honorowej zasadzie: “Serię poznaje się od pierwszej części, a nie środka” uważam, że nie jest to najlepszy punkt wejścia do świata Final Fantasy. Jest magia, urok i duch serii, jednak to już naprawdę leciwy tytuł i zdecydowanie lepiej wskoczyć do serii np. od odświeżonego ostatnio FFXII lub nawet FFIX. Zakochać się i ewentualnie wtedy nadrobić.
PLUSY
- To wciąż…już…jeszcze…po prostu magia Final Fantasy 🙂
- Najlepiej odświeżona wersja tytułu
- Prosta i niedługa historia
- Nowe dungeony
MINUSY
- Rozgrywka po latach jednak bardziej odrzuca niż zachęca
- Systemy walki i rozwoju postaci wieją nudą
- Toporne prowadzenie przez tytuł
- Bohaterowie bez charakterów
- Kombinacja klawiszy dla pokazania mini-mapy! (tak, to jest minus i mam gdzieś co mówicie!)
Wersja Final Fantasy I na 20-lecie serii to najlepsze wydanie tego tytułu, więc jeśli już grać to tylko w tą, ale nie ze względu na logikę a sentyment. Są lepsze stacje na wskoczenie do pociągu Final Fantasy Express.
Ocena: 6/10
Podobał ci się materiał?!
…aby wesprzeć RaczejKonsolowo w misji szerzenia pasji do gier poprzez niezależny content, w 100% bez bullshitu i na maksa gamingowy!




Dodaj komentarz