A dziś zagramy w… Batman: Arkham Origins (PS3/2013)

Uf, udało się. Zmieściłem moją grę „na Święta” zanim zabraliśmy się w domu za rozbieranie choinki i pakowanie dekoracji świątecznych. Ostatnio klimat Bożego Narodzenia zapewniał Marvel, w tym roku zmieniamy na DC.

Skłamałbym jednak, mówiąc, że do zagrania w Batman: Arkham Origins skłonił mnie jedynie świąteczny klimat produkcji WB Montreal. Tak się składa, że już od dawna szukałem okazji na sprawdzenie niechcianego dziecka DC i WB, do którego rodzice nie przyznają się, ignorując tytuł w każdej możliwej publikacji, a nie wspominając o pomijaniu jej we wszystkich reedycjach i kolekcjach z Nietoperzem z Gotham w roli głównej. Zachowanie nietypowe, które pobudza moją ciekawość: czym to Arkham Origins zasłużyło na takie traktowanie? Czas włączyć zatem tryb detektywistyczny i rozwiązać tę sprawę.

Po spędzeniu z produkcją kilku, solidnych sesji, miałem jedno skojarzenie, o którym już nadmieniłem we wprowadzeniu, a chodziło oczywiście o produkcję Insomniac, Spider Man: Miles Morales. Ta sama lokacja, co w poprzedniej produkcji z serii, ale udekorowana w choinki, bombki, gwiazdki, łańcuchy świąteczne oraz przede wszystkim, przykryta białym śniegiem – przez kierowców bez garażu w okresie zimowym nazywany również „białym gównem”. Gdzie jednak Miles Morales był sprzedawany za nieco mniej od poprzedniej, pełnoprawnej odsłony gry i określany przez powyższe jest jako „dodatek stand-alone”, tak Batman Arkham Origins przez wydawcę promowane i sprzedawane było jako całkowicie nowa produkcja. Stąd bardzo szybko przyszło mi go głowy, że właśnie to mogło być dla graczy solą w oku, która doprowadziła do kiepskiej renomy tytułu. Na domiar złego, Miles Morales miał nowego bohatera, z nowymi zdolnościami i nowymi zabawkami do użycia, a tutaj przyjdzie nam grać dokładnie (niemalże) tym samym Batmanem, co we wszech i wobec uwielbionym Arkham City. Osobiście, tu i teraz, nie czuję się z tym specjalnie źle. Grę zakupiłem przecież za ułamek tego, co byłoby trzeba wydać na nią w dniu premiery. Jednocześnie Arkham City ukończyłem trzy lata temu, więc powrót do (niemalże tego samego) Gotham nie był dla mnie tak irytujący, jak mniemam, był on dla fanów Batmana i osób wyczekujących z wywieszonym jęzorem kolejnego hitu na miarę Asylum oraz City.

Nie mniej, jestem w stanie zrozumieć graczy, albowiem pomimo wszystkiego, co dotychczas napisałem, mi również pierwsze kilkadziesiąt procent gry niespecjalnie siadło. Choć minęły trzy lata od mojego ukończenia City to, doskonale pamiętam gadżety i zdolności, jakimi posługiwał się Bruce Wayne jako Batman. Od bateranagów, przez wybuchający żel, aż po linkę z wyciągarką. Szybowanie, choć przyjemne dla rozgrywki, to dokładnie ta sama mechanika, co ostatnio. Przemieszczanie się po otwartej mapie Gotham, wybijanie się na lince oraz umiejętne pikowanie z szybowaniem, sprawia sporo frajdy, mimo że w zupełnie inny sposób niż bujanie się na linach w roli Człowieka Pająka – Nietoperz jest jednocześnie mniej skomplikowany i wymaga większego skupienia. Całkowicie bez szwanku został również przeniesiony system walki, aczkolwiek nie powinno być to zaskoczeniem dla kogokolwiek, wszak nie porzuca lub eksperymentuje się z gorącym towarem, eksportowym gier z Batmanem od WB. Dziś już nie tak wyraźne widoczny, jak dekadę temu, ale wciąż. Opierający się na rytmie i umiejętnym odczytywaniu zamiarów wrogów system, wciąż daje masę satysfakcji z wykańczania przeciwników, śrubowania mnożników punktów doświadczenia dzięki combo oraz zadawaniu ostatniego uderzenia, w towarzystwie filmowego ujęcia i zwolnionego tempa – radocha za każdym razem.

W tym czasie zabawy z Batman: Arkham Origins, nie uległ zmianie również ogólny rys rozgrywki. Otwarte miasto, losowe potyczki z bandziorami, setki zagadek Enigmy, zadania fabularne oraz poboczne, związane z postaciami z uniwersum Człowieka Nietoperza. Mapa Gotham podzielona jest na niewielkie (w standardzie 2024) dzielnice, w których najpierw będziemy musieli przejąć kontrolę nad wieżą komunikacyjną, aby następnie umożliwić nam szybką podróż pomiędzy częściami miasta – przy czym muszę powiedzieć, że parsknąłem śmiechem z nostalgii, gdy przeniesienie się z jednego miejsca mapy do drugiego, okraszone było dwoma scenkami i sięgającym kilkudziesięciu sekund, stanem oczekiwania. Nie mniej, jeśli graliście w City, to już wiecie, czego niemalże dokładnie się spodziewać. Jeśli City was ominęło, to po pierwsze: marsz do grania, a po drugie: to rozgrywka, którą można było spotkać wszędzie indziej w latach 2010+. Mimo wszystko wciąż nie czułem jakiś wyjątkowych bólów brzucha, zero zgagi czy skurczy w okolicach końca pleców. Ponadto nieco dalej w historii, jednak coś nowego odblokowujemy dla Batmana, coś nowego pojawia się w walce i rozgrywce w otwartym świecie. Nic specjalnie odkrywczego i rewolucyjnego, ale wciąż. Zatem szukałem dalej, narzędzia zbrodni Arkham Origins. Naturalnym było zajrzeć do historii.

Origins – jak sama nazwa wskazuje – wrzuca nas w początki legendy Batmana. No dobra. Może nie do ciemnego zaułka, bocznej uliczki, rodziców itd., ale w momencie historii Nietoperza, gdy Gotham jego istnienie uznawało za bajeczkę na dobranoc dla przestępców. Okres, zanim komisarz Gordon otrzymał w prezencie latarkę fana Człowieka Nietoperza, a nawet przeżyć moment, w którym to Batman i Joker się poznają. Jednak powoli. W noc Bożego Narodzenia niejaki Black Mask, postanawia narobić zamieszania w Gotham i napada na zakład karny. Zabija funkcjonariuszy, bierze zakładnika i tym podobne atrakcje świąteczne. Jednak to nie wszystko. Z jednego z dronów Czarnej Maski, dowiadujemy się, że wystawił on nagrodę za głowę Batmana, rozesłał listy z zaproszeniem do polowania do czołowych łowców głów i zaprosił ich do Gotham na wigilijne polowanie na nietoperza. Oczywiście sprawy są głębsze aniżeli tylko to, ale już sam ten pomysł, mi osobiście się bardzo podobał. Dzięki temu poznałem kilka nowych – prawdopodobnie tylko dla mnie jako osoby nieznającej uniwersum – postaci, a jednocześnie sposoby w jakich, próbują oni dobrać się do skóry Batmana, wygenerowała całkiem udane starcia. Jedna stawiające na siłę pięści, inne na skradanie. Tym samym zmartwię osoby, które za Origins nie przepadają, ale jako laik batmanowy, jestem zadowolony z historii, jaką gra prezentuje. Fakt faktem, że gdzie środkowa część gry, trochę kulała, ale jak tylko do wydarzeń dołączył uśmiechnięty jegomość, sprawy nabrały dużego tempa, a ostatnie godziny gry cholernie mocno przykuły mnie do ekranu TV.

I choć jest już raczej jasne, że nie zgadzam się z renomą, jaką Batman: Arkham Origins ze sobą niesie, to nie oznacza to, że uważam grę za bezbłędną – absolutnie nie. Przede wszystkim nie jestem do końca przekonany, czy model gry opierający się na elementach metroidvanii, jaką niewątpliwie było pierwsze Arkham Asylum, pasuje do formatu otwartego świata Origins (a szczerze mówiąc, również w City zauważałem tę bolączkę). Wielokrotnie w trakcie rozgrywki zdarzają się momenty, w których coś schowane jest za brakiem umiejętności, czy zdolności, której Batman jeszcze nie posiada. Natomiast, o ile prawdziwa metroidvania powinna takich elementów mieć garść, a każdy z nich wyraźnie stara się rzucać w oczy i zostawać w naszej pamięci, tak tutaj nie wyobrażam sobie osób, które kończą tę produkcję na sto procent, bez korzystania z opisu. Swoją drogą cholernie wkurzające są elementy gry nawiązujące do zagadkowego Enigmy, których jest po pierwsze za dużo, a po drugie można zmarnować na niektórych z nich bardzo dużo czasu, po którym dociera do nas, że nie mamy jeszcze odpowiedniego odblokowania dla tej konkretnej zagadki. Szczególnie wkurzające jest, że niektóre wyglądają na „do zrobienia, jeśli tylko”, jednak szybko do mnie dotarło, że lepiej poczekać na koniec gry lub końcówkę historii i dopiero wtedy nastawić się na czyszczenie miasta ze znaczników.

Gra jest dosyć liniowa, jeśli chodzi o wątek fabularny, który można ukończyć bez dotykania zadań pobocznych. Mój zapis po dotarciu do napisów końcowych wskazywał procentowe ukończenia na poziomie trzydziestu, może czterdziestu procent całości. W trakcie przechodzenia wątku głównego atakują nas ww. zabójcy, których to spotkanie wiąże się z nową zdolnością, czy serią mniejszych zadań do wykonania, jak rozbrojenie bomb ukrytych po najbardziej skorumpowanych miejscach Gotham przez Anarchy, rozwikłanie miejsc zbrodni, czy zmierzenie się z zasadzkami wojowniczych kopii Shivy. Ostatecznie te zamkną wątek danego łowcy czy łowczyni. Zgodnie z postrzeganiem samego wątku fabularnego, tak i z interakcji z nimi, jestem zadowolony. Od tych mniejszych, jak Szalony Kapelusznik, czy fenomenalne starcie z Firefly. Pomimo że właściwie w ich trakcie robimy to samo, co Batman robi w każdej innej godzinie gry: leje po mordzie, rozwiązuje przestępstwa i głośno się skrada.

Jak już wspomniałem, combat pozostawiono bez zmian, więc wciąż sprawia gigantyczną frajdę. Tyle kopii systemu walki Rockstesdy się pojawiło, a jednak co Batman to Batman. Wskoczenie w grupę kilkunastu przeciwników i wyjście z bitki bez odniesionych obrażeń, nigdy się nie nudzi. Tryb detektywistyczny służy do dwóch rzeczy: kontrolowania patrolujących przeciwników oraz rozwiązywania spraw miejsc zbrodni. Mark Brown niegdyś punktował tryb detektywistyczny, ponieważ jest on tak mocnym urządzeniem, że właściwie nasza gra zaczyna wyglądać, jakoby tryb rentgenu Batmana był tym nominalnym w rozgrywce – kto wie, może taki był zamiar? Drugim jego zastosowaniem są nowe dla serii, zbrodnie do rozwikłania. Batman podsłuchuje rozmowę policji w radiu, następnie rusza na miejsce zbrodni, analizuje ofiarę i stara się odwzorować morderstwo w formie projekcji w trybie detektywa. Skanujemy dowody, przewijamy wydarzenia w przód i tył, i szukamy wskazówek, które zaprowadzą nas do mordercy. Koncepcja jest bardzo ciekawa i wygląda zacnie, aczkolwiek w tych zagadkach, TROCHĘ MAŁO się od nas wymaga. Gra ciągle podpowiada nam, co mamy robić dalej, więc nietrudno o przekonanie, że te zbrodnie rozwiązują się raczej same. Szkoda. Gdyby poświęcono tej mechanice, choć troszkę więcej energii i sił przerobowych, mogła być czymś naprawdę wyjątkowym.

Więcej zarzutów mam natomiast do skradania się i działania po cichu. Batman jak na „rycerza nocy” i „mściciela z cieni” jest cholernie głośny. Praktycznie większość wykończeń, jakich Batman może użyć do pozbycia się patrolujących oprychów, alarmuje wszystkich innych w okolicy. Jeśli nie zajdziemy kogoś od tyłu, poruszająca się po ziemi, to nokaut chyba telepatycznie przesyła informację o naszej lokacji do wszystkich innych bandytów w obrębie kilometra. Gra nie informuje nas również, w żaden sposób o tym, jak daleko sięga wzrok przeciwników oraz kąt, z którego są w stanie nas wypatrzyć. Ponadto Batman, jak na tak genialnego wynalazcze gadżetów, żelów wybuchowych i innych hackerskich cudów (przy okazji, hackowanie jest bardzo spoko w grze), to nie ma za wiele możliwości na ciche czyszczenie pokoi z wrogów. Jako osoba, która bardzo poważnie traktuje skradanki i lubuje się w kategorii, byłem z Arkham Origins mocno niezadowolony.

Mimo wszystko nie jestem przekonany, że Batman: Arkham Origins zasługuje na pogardę, jaką niewątpliwie otrzymuje od swoich twórców i graczy. W samej grze tego absolutnie nie widzę, albowiem mam przypuszczenie, że większość z bolączek, jakie ja znalazłem w grze, pewnie widziałbym również w Arkham City, gdybym do niego wrócił. Może więc wszystko związane jest właśnie z tym powrotem, który nastąpił po dosyć niewielkim okresie, za pełną cenę i wydaje mi się gorszym działaniu – nie przypominam sobie przycięć klatek w poprzedniej części od Rocksteady, a tutaj pojawiały się one regularnie. Samo miasto wygląda ładnie, modele w scenkach CGI również. Intro do gry to sztos. Origins zmienia głosy głównych postaci, ale powiem szczerze, podobają mi się zmiany. Troy Baker i Roger Craig Smith brzmią fantastycznie. Reżyseria scenek i gra aktorska nie odstaje od jakości przed mikrofonami. Ogólnie, patrząc na listę płac trudno się dziwić, że grę tak dobrze się ogląda. Wally Wingert jako Enigma i Martin Jarvis jako Alfred to kolejne silne role w grze, a przecież na liście płac są jeszcze Laura Bailey, Matthew Mercer czy Nolan North. Ostatecznie myślę, że Origins podoba mi się na podobnym poziomie, co City – na korzyść czego pewnie działa fakt, że ogrywam grę WB Montreal wiele lat po grze Rocksteady i za znacznie mniejsze pieniądze. Są elementy wykonane gorzej, ale też takie, które zapamiętam lepiej, jak chociażby ostatnie godziny historii, właściwie od momentu pojawienia się Bane’a w rezydencji Wayne’ów (lekki spoiler) – bardzo naładowane adrenaliną zakończenie. Budowanie relacji pomiędzy Batmanem i Jokerem. Przemianę Bruce’a. Serio. Nie omijajcie tej części, tylko dlatego, że internet tak krzyczy.

Dlaczego (nie)warto grać w Batman: Arkham Origins (PS3/2013)?

  • Gdyż lubicie Batmana i uniwersum
  • Ponieważ fabularnie to solidna historia o Człowieku Nietoperzu
  • Dlatego, że model starć z przeciwnikami, się nie nudzi, a rosnący licznik combo daje mega fun
  • Bowiem to więcej tego samego co robiliście w City
  • Bowiem to więcej tego samego co robiliście w City
  • Gdyż Batman jest bardzo głośnym super bohaterem
  • Dlatego, że lubicie nie mieć żadnych znaczników na mapie i Enigma was zabije
  • Ponieważ potrafi złapać czkawkę, gdy na ekranie dużo się dzieje (i nie tylko)

Podobał ci się materiał?!

Postaw mi kawę na buycoffee.to

…aby wesprzeć RaczejKonsolowo w misji szerzenia pasji do gier poprzez niezależny content, w 100% bez bullshitu i na maksa gamingowy!


Możliwość komentowania jest wyłączona.