Aim Controller to bardzo fajna zabawka. Shootery w wirtualnej rzeczywistości z nim, to sama przyjemność. Niestety produkcji, które korzystałyby z niego, jest tyle, co kot napłakał. O Arizona Sunshine przypomniał mi Norbert – za co muszę mu teraz mocno podziękować.
Produkcja Vertigo Games jest w topie nie tylko gier, które świetnie sprawdzają się w boju z Aim Controllerem, ale i ogólnie wśród produkcji w wirtualnej rzeczywistości. Do tej pory absolutnym killerem, jeśli chodzi o zabawę z kontrolerem, było Firewall: Zero Hour, którego sequel nie radzi sobie zbyt dobrze na rynk – czego przyznam, zupełnie nie rozumiem, albowiem jedynka była tak solidnym produktem, że dwójkę nazywałem pewniakiem. Możliwość dowolnego poruszania się, obracania, uchylania się na boki i strzelaniem, to składowe zaprawdę kozackiego czasu, spędzone przed konsolą. Tam jednak, do czynienia mieliśmy ze stricte wieloosobową zabawą, z zasadniczo taktycznym zacięciem. Tutaj miało być luźniej i ze śmiechem. Nie miało być strasznie, co mnie mocno ucieszyło, aczkolwiek obraz zdobiący główny ekran konsoli (jego kawałek widać w obrazku zdobionym recenzję), mnie niekoniecznie o tym zapewniał. No ale, raz kozie śmierć. Chyba, że zmienimy się w Zombie. Wtedy dwa razy.



Pierwszą rzeczą, która bardzo szybko rzuca się w oczy – ta gra nie będzie polegała na straszeniu was. Menu początkowe gry to przyczepa kempingowa naszego bohatera. Poza możliwością rzucania i otwierania różnych przedmiotów, dla zabawy, jest w pomieszczeniu konsola, z wyglądu przypominająca łudząco poczciwego Pegasusa. Tryby gry to kartridże, które po umieszczony w konsoli, dają możliwość wyboru pomiędzy kooperacją i zabawą solo, pojawia się menu kampanii z wyborem trybu trudności, oraz stylu – broni jednoręcznej i dwuręcznej. Mimo gry na Aim Controllerze kampanię ukończyłem w trybie z pistoletami, a drugi tylko sprawdziłem na pierwszym poziomie. Dużej różnicy nie ma, to raczej kosmetyka i lepsza immersja dla posiadaczy kontrolera. Zatem już czuć od samego menu, że klimat będzie raczej luźny, co natychmiastowo kontynuowane jest po rozpoczęciu gry.
Nasz bohater, prawdopodobnie z racji paranoi wywołanej samotnością i wiecie… apokalipsą zombie, wyhodował w sobie dwa nawyki: nieustannie gada do siebie i nazywa wszystkich zombie Fred. Otwiera lodówkę i rzuca: „Fred, nie patrz na mnie takim zimnym wzrokiem„, i takie tam. Trochę osób narzekało w sieci, że gada za dużo, ale rozumiem, że w pewnym sensie to konieczne ze względu na VR, ale też ma sens, ponieważ w sytuacji, w jakiej znalazł się bohater, też byśmy gadali pewnie non-stop do siebie i wszystkiego, co przypominałoby ludzi – ktoś oglądał Cast Away? Poza suchymi żartami nasz bezimienny heros klnie jak szewc i to dużo. Atmosfera przez większość gry jest raczej luźna, ale bywają momenty, szczególnie pod koniec, gdy gra robi się trochę poważna, a wtedy i bohater zmienia swój ton, zachowanie i ucina np. wszelkie żarty. Ogólnie rzecz biorąc, podoba mi się prowadzenie bardzo prostej i niewymagającej od nas zbyt dużo narracji, a zabieg z paranoikiem obdarzonym poczuciem humoru, uważam za świetny pomysł.


Tym bardziej że pasuje to do ogólnego klimatu i natury gry. To nie survival horror, a przynajmniej nie był takowym na poziomie normal. Zombie widać z daleka, są raczej wolne, a tylko niektóre noszą kaski, uniemożliwiające headsoty – które na marginesie, są absolutnie satysfakcjonujące dzięki wybornej kompozycji dźwięku i efektowi wizualnemu. Zdarzają się momenty bardziej intensywne, gdzie przez jakiś czas będziemy musieliśmy odpierać większą falę zombie, jednak ponieważ gra nie oszczędza nam amunicji, przeważnie nie ma się czym martwić, a jedynie celować i strzelać. Gra ogólnie na tym polega. Przygoda trwa jeden wieczór, jej ukończenie to jakieś cztery godziny linowej rozgrywki. Zagadki na naszej drodze są niezwykle proste i polegają na znalezieniu w lokacji czegoś, co otworzy nam drogę dalej. Klucz, bateria, kołowrotek. „Oh nie! Drzwi do skończenia levelu otwierają się bardzo powoli i głośno. Zaraz zlecą się tutaj fale zombie” – i tak na końcu każdego poziomu. I choć uważam to za nieco mało, to mimo wszystko z przyjemnością polecam Arizona Sunshine.
Ponieważ, może i gra jest krótka, jednak przy swoim minimalnym designie, została ona bardzo dobrze wykonana. Strzelanie z broni jest bardzo przyjemne. Świetnie działają celowniki kolimatorowe na broni, a zupełnie fascynującym osiągnięciem Vertigo Games jest celowanie przez lunetę karabinu snajperskiego, z pełnym zbliżeniem, jakiego się spodziewamy po takiej broni. Zombie fajnie się poruszają, potykają się, co przyjemnie frustruje przy próbach strzałów w głowę. Można otwierać samochody w poszukiwaniu amunicji, lodówki dla kotletów leczących punkty życia czy zakładać maski rozrzucone po lokacjach – choć ma to sens jedynie przy grze w kooperacji. Gra też całkiem nieźle wygląda, jak na swoją platformę, mimo że powtarzalność silna w tym tytule jest. Fabuła nie jest szczytem pisarstwa, ale na tyle trzyma się kupy, że z ciekawością towarzyszymy naszemu sypiącemu sucharami bohaterowi. Tak dobrze się przy niej bawiłem, że zaraz po napisach końcowych rzuciłem się na PlayStation Store i kupiłem dwa dodatki do gry.

The Damned + Dead Man DLC
Myślałem, że napiszę coś o dodatkach osobno, jednak zarówno Dead Man jak i The Damned, są do siebie bardzo mocno zbliżone. Zarówno od strony historii, klimatu i zmian w rozgrywce. Otóż oba DLC starają się puścić oczko do graczy, dla których podstawka była zbyt łatwa i pozytywna. Jedną z największych zmian rozgrywki, jest wprowadzenie niekończących się hord. Otóż w podstawowej kampanii armii zombie uderzały w nas ze stałą liczbą wrogów, których nawet rodzaj raczej się nie zmieniał pomiędzy zapisami gry. W dodatkach już tak nie jest. Uczą tego już pierwszego minuty Dead Man, gdzie czekając na windę, musimy odpierać kolejne fale przeciwników, które będą, dopóty na nas nacierać, dopóki nie wejdziemy do windy i wciśniemy przycisku. Schemat powtarzany jest na przestrzeni obu dodatków. Twórcy wyraźnie mają łeb na karku, albowiem dostosowali do ilość amunicji do znalezienia oraz narrację. Deam Man jest znaczenie bardziej poważny fabularnie i musimy w nim mocno uważać na amunicję. The Damned znów jest nieco przyjemniejszy, albowiem znów mamy do czynienia z jajcarzem w roli głównej (to obu dodatkach to inni bohaterowie aniżeli w podstawce), a i amunicji jest nieco więcej. The Damned również wprowadza możliwość strzelania z dwóch broni jednocześnie, a stylu akimbo. Oba dodatki jednak kończą się podobnie, a żeby nie zdradzać zbyt wiele, powiem, że inaczej niż kampania główna.


Z pełnym przekonaniem mogę polecić Arizona Sunshine każdemu z headsetem PS VR. Gra jest naprawdę przyjemna, nawet pomimo tematyki zombie i niejednokrotnie poruszanie się po ciemnych lokacjach. Dzięki luźnemu klimatowi jest to zjadliwe, nawet dla osób przerażonych samą myślą grania w np. Alien Isolation. Strzelanie sprawia frajdę, tylko szkoda, że przez tak krótko. Choć pewnie przy dłuższej zabawie, byłoby bardziej widoczne, że gra bardzo powtarza swój gameplay i schematy. Dodatki natomiast to już kwestia zadowolenia z podstawowej gry. Jednak biorąc pod uwagę, że na PS Store jest do kupienia wersja kompletna za niewielkie pieniądze – ja bym brał.





Podobał ci się materiał?!
…aby wesprzeć RaczejKonsolowo w misji szerzenia pasji do gier poprzez niezależny content, w 100% bez bullshitu i na maksa gamingowy!


Dodaj komentarz