Hawaje, spaliny i serwisowe pułapki – sprawdzam, czy nowe The Crew to godny rywal Forzy, czy tylko ładna wydmuszka od Ubisoftu.
W tym roku swoją premierę na PS5 miała jedna z koronnych marek konsol Microsoftu, Forza Horizon 5. Choć preferuję ściganie się po torach i zabawę bardziej symulacyjną, to niewątpliwie zacierałem rączki na sprawdzenie tak gloryfikowanego tytułu – no i świadomość granie w Forze na PlayStation brzmiał ultrazabawnie. Niestety. Phil i spółka postanowili zrobić wszystko, aby zniechęcić mnie do zakupu gry: cena w PlayStation Store jak gdyby produkcja dopiero co pojawiała się na rynku, a nie było wyraźnym portem z innej konsoli, oraz – co najgorsze – brak fizycznego wydania gry. Po takich dwóch ciosach mój entuzjazm padł na deski. Wszechświat jednak odpowiedział i tak oto podrzucił mi promocję na The Crew Motorfest, której pudełkowa edycja kosztowała mnie niecałe dziewięćdziesiąt złotych. Zatem, skoro wujcio Spencer nie chce moich pieniędzy, a od dawna byłem zaintrygowany całą serią The Crew, postanowiłem spróbować. I nie żałuję.

Ze zwiastunów, które wprowadzały The Crew na salony gatunku wyścigów, zapamiętałem supersamochody, takich marek jak Lamborghini, które zmieniały się w wersje terenowe, aby sprostać ściganiu się po bujnych terenach Standów Zjednoczonych. To również było punktem sprzedażowym pierwszej odsłony, ściganie się po „takiej prawie” mapie USA. Tym razem Ubisoft zabiera graczy na Hawaje, a dokładnie dwie wyspy: Oahu i Maui – tak, jak ten mięśniak z Vaiany. I choć z założenia teren ten powinien być mniejszy niż całe Stany Zjednoczone, to otwarty świat, po którym przyjdzie nam się ścigać, jest ogromny. Na domiar tego, twórcy wykorzystali unikalne walory Hawajów, aby zapewnić bujne doznania z rozgrywki. Znajdują się tutaj miejsca urbanistyczne, z ostrymi zakrętami pomiędzy budynkami mieszkalnymi, skoczeniami ponad kanałami oraz długimi nitkami autostrad, na których rozwijamy największe prędkości. Ponieważ wysypy naszpikowane są aktywnymi wulkanami oraz innym wzniesieniami, jest tutaj dużo terenu dla offroadowego szaleństwa – wyboiste tereny na zboczach gór, gęste lasy u ich zbocza, kamieniste granie lub czarne pustynie wokół wulkanów. Ukształtowanie terenu pozwala również na liczne serpentyny górskie, których widok na pewno ucieszy fanów anime Initial-D. Obfitość krajobrazów robi świetne wrażenie, jak i to, co udało się twórcom z nich zbudować.
Cała wyspa jest do naszej dyspozycji i wszystkie wyścigi, w jakich przyjdzie nam brać udział, są umieszczone na trasach w otwartym świecie. Każdą z tras, którą przed chwilą pokonywaliśmy w wyścigu przeciwko komputerowi, moglibyśmy odwiedzić i pokonać dla zabawy w trybie swobodnej jazdy, co może nie brzmi zbyt ekscytująco na papierze, ale gdy doświadczamy tego w grze, szybko docenimy świetną robotę twórców. Tym samym gra przypomina mi o wielu produkcjach sprzed lat. Zmagania w błocie wewnątrz gęstych lasów i pod szutrowych zboczach gór, momentalnie przypomniało mi o serii Motorstorm, a szczególnie odsłonie Pacific Drift, która swoim krajobrazem pasuje tu idealnie. Jest tutaj również dużo z serii Need for Spped. Ściganie się po miastach japońskimi „importami” pobudziło wspomnienia Underground 2 czy Carbon, a wyścigi supersamochodów od punktu do punktu to Hot Pursuit. Podobnie jak zabawa w policjantów i złodziei. Zabawa w szukanie ukrytych znajdziek, pokonywanie krótkich wyzwań w świecie, zaliczanie fotoradarów i przede wszystkim ładowany kaskaderskimi wyczynami dopalacz, we wszystkich pojazdach, to dla mnie piaskownica Burnout Paradise. A na dokładkę mamy latanie samolotami pomiędzy punktami na niebie i wyścigi motorówek, czego nie doświadczyłem od bodajże ścigania się na skuterach wodnych na Nintendo 64. Z jednej strony „pomieszanie z poplątaniem”, ale działa i powoduje, że w The Crew Motorfest nie można się nudzić. Prawdopodobnie nie jest to dobrym znakiem dla powrotu tych serii w glorii i chwale, ale pod nieobecność dedykowanych doznań każdej z nich, gra Ubisoftu zaspokaja głód ich nieobecności całkiem nieźle.

Tak bujne doznania wymagają równie rozbudowanego arsenału pojazdów do ścigania się i Motorfest tego właśnie dostarcza. Choć liczba samochodów nie jest specjalnie powalająca, szczególnie dla weteranów Gran Turismo, to jest się czym ścigać. Od samochodów typu ulicznego, po supersamochody, a także pickupy, terenówki, dżipy, monster trucki, czy nawet motocykle, quady, samoloty i motorówki. Od marek z kraju wschodzącego słońca, aż po te pochodzące z miejsca, gdzie ono zachodzi. Nowości, jak i klasyki, a także legendy np. driftu, jak Mazda RX-7 drugiej generacji – oczywiście perłowo biała. Moim wyborem na starty była Honda S2000 w wersji z otwartym dachem, którą ścigałem się do niemalże samego końca mojego grania. Jest w czym wybierać i nad czym panować, ponieważ mimo bardzo arcade’owego podejścia do jazdy samochodami, twórcy bardzo przyjemnie oddali charakter każdej kategorii samochodów. Wszystkie samochody podzielone są na te, które mają tendencję do podsterowności lub nadsterowności, a na to nałożono indywidualne cechy, które sprawiają, że samochody typu Street prowadzi się inaczej niż te zbudowane go rajdów, czy pokonywania tras na zboczach gór. Opanowanie konkretnego samochodu zatem nieco zajmuje, ale później łatwo przełączyć się na inny, z podobnym prowadzeniem. Wtedy też jazda sprawia bardzo dużo frajdy i aż się chce omijać ruch publiczny, czy zarzucać tyłem na serpentynach górskich. Podobnie ma się sprawa z okiełznaniem jazdy w terenie, gdzie muszę pochwalić fizykę pojazdów szutrowych – nie jest to może Motorstorm, ale nowe The Crew jest blisko.
Wartym odnotowania jest rozgrywka w pojazdach specjalnych, co – wydaje mi się – jest unikatowym elementem The Crew Motorfest względem Forzy Horizon. W dowolnym momencie na mapie świata możemy zmienić się w samolot lub motorówkę, jeśli wokół nas jest wystarczająco wiele miejsca. Dzięki temu wiele razy skracałem sobie podróż do kolejnych zawodów, wskakując za ster samolotu i przecinając Hawaje wspak. To samo dotyczy motorówki, która okazywała się niezwykle pomocna, gdy kolejny punkt kampanii znajdował się na drugiej wyspie – zamiast walić na około, docierałem do niej drogą wodną. Samolotami lata się przyjemnie, aczkolwiek to nie symulator czy Ace Combat, a twórcy dostosowali zawody lotnicze, aby nie nadwyrężać modelu lotu. To samo dotyczy motorówek, których sterowanie przypominało mi nieco Wipeout. Dawno nie ścigałem się na wodzie, więc to bardzo świeże doświadczenie, które potęgowane jest przez wydarzenia sezonowe, w których ścigamy się od punktu do punktu i w trakcie wyścigu pokonujemy trasę samochodem, samolotem, motorówką i znów samochodem. Całkiem przyjemne doświadczenie, pasujące do imprezowego klimatu całej gry.

Natomiast jeśli mielibyście wciąż problemy z opanowaniem pojazdów lub zmagali się z poziomem trudności, to ten można na wiele sposobów w grze dostosować. Poza pięciostopniową skalą ogólnego poziomu wyzwania jest cała masa szczegółowych ustawień wspomagania jazdy, korekty driftu, kontroli trakcji i tym podobnych, które można sobie dopasować do nas. Zatem nawet jeśli nie jesteście „mistrzami kierownicy”, ale kręci was sprawdzenie The Crew: Motorfest, możecie siadać za kierownicą bez stresu i niepokoju. Osobiście większość gry ukończyłem na czwartym poziomie trudności i miewałem momenty, gdzie musiałem powtórzyć wyścig lub jego fragment – w grze, albowiem jest możliwość cofania czasu o kilkanaście sekund, w razie popełnienia błędu i powiem tak: jeśli chodzi o stawianie sobie wyzwania, urywanie sekund na każdym okrążeniu i wchodzenie w APEX z dokładnością co do milimetra, to mam od tego Gran Turismo, a tutaj chce się – po prostu – dobrze bawić. Zatem bardzo podoba mi się wrzucenie tego rodzaju „koła ratunkowego” w razie, gdy niefortunnej utraty kombinacji driftów lub przeoczenia ostrego zakrętu na nieznajomej trasie. W tym ostatnim również pomaga możliwość włączenia znaczników na trasie, informujących o zakrętach i konieczności ostrego hamowania – korzystałem z obu.
Ciekawe również jest podejście do tuningowania i zbierania części do samochodów. Przede wszystkim przypomina to bardziej grę RPG czy looter-shootera, aniżeli Gran Turismo. Części podzielono na kilka kategorii jak hamulce, zawieszenie, karoseria, czy nitro. Dla każdej z nich zdobywamy części o poziomie reprezentowanym przez numerek oraz rzadkość, która oznaczona jest powszechnie znanymi kolorkami. Poziom wpływa na osiągi samochodu, ale nie zmienia diametralnie jego zachowania, a raczej sprawia, że silne strony samochodu są lepsze, a bolączki minimalnie zredukowane. Rzadkość nadaje perki samochodom, wśród których znaleźć można lepsze reagowania na tunel aerodynamiczny przeciwników, czy szybsze ładowanie się paska nitro. Znów, raczej nie są to rzeczy, które zepsują nam zmagania w grze single lub online, ale jest to umiarkowana głębia. Dla chętnych jest się czym bawić. Dzięki temu wasz pierwszy wóz może rywalizować w zmaganiach do końca gry. W razie problemów na poziomie trudności mogę one również pomóc w rywalizacji z komputerem. Wszystko jednak lekkie, przyjemne, ukierunkowane na kierowcę niedzielnego, aniżeli autofila poniedziałkowego. Tuning wizualny jest zadowalający, aczkolwiek tutaj Gran Turismo, czy seria Need for Speed wypada lepiej. Powiedziałbym, że można się pobawić, ale to nie poziom innych gier. Widać to również w kreacjach innych graczy, które można zakupić dla naszego auta (zaznaczam, że trzeba to opłacić wewnętrzną walutą). Nie ma ich zbyt wiele i jeśli dobrze to zrozumiałem, wygląda na to, że Ubisoft komuś zapłacił za niektóre z nich, bo te z postaciami z anime, są wykonane przez jedną ekipę – podpisali się reklamą swojego Twitcha.

A skoro już jesteśmy przy dekorowaniu pojazdów w grze, to trzeba powiedzieć, że i bez dziewczynek z anime na karoserii, wyglądają całkiem dobrze. Nie jest to może poziom Gran Turismo, czy fotorealizm, którym po dziś dzień wrażenie robi Driveclub, ale wyglądają naprawdę nieźle. Tym natomiast, co naprawdę może się podobać to otoczenie. Zarówno wyspy, krajobrazy, jakie skrywają, jak i warunki atmosferyczne panujące na Hawajach. W grze występuje pełny system pór dnia, co w połączeniu z kapitalnie zrealizowanymi warunkami pogodowymi, tworzy zapierające dech w piersiach momenty. Jasne. Tego rodzaju produkcje, mają tendencje do wyglądania przyzwoicie, aby za chwilę uderzyć w nas mgłą, unoszącą się nad drogą w górach i przebijającymi się promieniami wschodzącego słońca. Kilka razy naprawdę wykonałem minę prezydenta Obamy, gdy ścigałem się po grani góry w kierunku zachodzącego słońca, czy leciałem samolotem nad pogrążoną w mroku wyspą, obserwując światła, ścigających się pod nami samochodów. The Crew Motorfest to jednocześnie pierwsza gra, jaką ogrywałem na świeżo zakupionym PS5 Pro. Zatem, gdy po przerzuceniu gry na nowy sprzęt, gra zaproponowała przełączenie się na rozdzielczość 2160p, korzystanie z VRR oraz HDR, odpowiedziałem: „Tak proszę”. W takim setupie spędziłem większość gry i naprawdę liczę, że Forza Horizon 5 wgniecie mnie w kanapę, ponieważ Motorfest jest bardzo ładnym tytułem, który na dodatek nie gubi klatkarzu i technicznie również zaskakuje dopracowaniem – wiecie, w końcu to Ubisoft.
Dziś marka Ubisoftu kojarzy się już nie tylko z błędami czy wieżami do przejęcia, ale przede wszystkim z modelami serwisowymi – i Motorfest jest tego podręcznikowym przykładem. Aczkolwiek zanim przejdę do narzekania na ciemne strony bycia serwisem, wolałbym zacząć od tego, co może się podobać w tytule całkowicie zintegrowanym z rozgrywką sieciową. Jak już wspomniałem, motywem przewodnim Motorfest jest impreza motoryzacyjna dla miłośników motoryzacji i nie tylko. Dlatego fakt, że przez cały czas gra pokazuje nam innych graczy, ścigających się po świecie, buduje autentyczność tej otoczki. Ponieważ wszystkie wydarzenia i trasy wyścigów rozgrywają się na terenie wyspy, często możemy być świadkami grupki samochodów pędzących po zboczu góry, czy uliczkach zabudowań. Działa to w ten sposób, że dopóki nasz samochód nie wchodzi w kolizję z nimi, obserwujemy ich jako normalne wozy, ale gdy ma dojść do kolizji, robią się przeźroczystymi duchami. Wrażenie pozostaje, bez zagrożenia spaprania komukolwiek zabawy. O tym wspominałem, gdy mówiłem o locie samolotem i obserwowaniu z lotu… samolotu, jak pod nami kierowcy ścigają się na różnych obszarach wyspy. Ponadto, na serwerze z nami jest kilka graczy zawsze, którzy są już fizycznie na mapie z nami i z nimi możemy wejść w interakcję, aczkolwiek nie spowodowało to niczego dla mnie negatywnego przez całe trzydzieści pięć godzin, jakie spędziłem w The Crew Motorfest.

To by jednak było na tyle z pozytywów, a problemy zaczynają się już od samego początku zabawy. Nic nie studzi zapału do dobrej zabawy z grą jak czekanie na połączenie się z serwerami gry i oglądanie tych samych scenek ekranu PRESS START. Po to kupujemy konsole z superszybkimi dyskami SSD, aby gra uruchamiała nam się w mgnieniu oka, a następnie minutę kazała nam czekać, aż będziemy mogli wskoczyć za kółko – choć co ja mówię. Przecież po dotarciu do rozgrywki, zamiast od razu usiąść za kierownicą naszego samochodu, gra wrzuca nas w skórę awatara kierowcy, będące na wystawie samochodów, które Ubisoft bardzo chciałby nam sprzedać na dużo złotóweczek. Ogólnie rzecz biorąc, o ile w playlistach kampanii dla jednego gracza wygrałem sporo samochodów, którymi mogłem wygrać większość zawodów, to w pewnym momencie zaczynała mi się kończyć kasa na kupowanie kolejnych, wymaganych konkretnych modeli do posuwania ukończenia gry dalej. Ubi wyraźnie daje nam do zrozumienia: albo grindujesz, albo płać za przepustki sezonowe i walutę cyfrową. Reklamy płatnego contentu są pchane w naszą stronę często i gęsto, co niekiedy zahacza o komedię, gdy gra kieruje nas do kolejnego wyzwania kampanii i dopiero na miejscu, po np. 15 minutach jazdy przez wyspę, informuje, że do tych zawodów potrzebny jest Season Pass Year 1.
Aczkolwiek ponieważ gram w gry już tak długo, że jestem uodporniony na takie zaczepki. Ani mnie one nie zachęcają do wydawania kasy, ani specjalnie denerwują. W odróżnieniu od krindżu, jaki wylewa się z elementów okołowyścigowych The Crew Motorfest. Może jest to spowodowane moim wiekiem, ale przeszkadzało mi, że gra ciągle do mnie gada. Ba! Krzyczy nawet. Nie dość, że w każdym z naszych pojazdów jest AI o imieniu Cara, która cały czas do nas o czymś nawija, to w trakcie zmagań trybu dla jednego gracza, Ubisoft wprowadził różne postacie drugoplanowe. Ich zadaniem jest nawijanie przez całe wyścigi o byle czym, abyśmy się nie nudzili(?). I o ile np. w zawodach japońskich importów dowiadywałem się nawet ciekawych faktów o maszynie, którą jadę albo przy innych zmaganiach, interesujących informacji o Hawajach tak szczytem była interakcja z jakimiś jutuberami z kanału Donut – ale jasne, może ja ich nie kojarzę, ale na YouTube mają dziewięć milionów subów, ale po tym, co zaprezentowali mi sobą w trakcie gry – raczej nie pomogę dotrzeć do dziesięciu. Zasadniczo niezły kontrast pomiędzy Gran Turismo, gdzie od pierwszego ekranu wita się delikatne brzmienie pianinka i ciekawostka historyczna, a tutaj… dub step i krejzola w samochodzie. To jak przeskok z koncertu Chopina na TikToka w 3 sekundy.

Kolejnym problemem, jaki widzę w The Crew Motorfest i mocnego charakteru serwisu gry jest dysproporcja pomiędzy contentem dla jednego gracza, a dostępnego w przepustkach sezonowych. Dla jednych będzie to atutem, dla innych bólem głowy. Ponieważ gra otrzymała niedawno drugi Season Pass, zawartość gry jest wciąż poszerzana o nowe zawody oraz (co najistotniejsze) nowe samochody. Powoduje to natomiast wrażenie, że zawartości dostępnej dla posiadaczy samej gry jest mniej, aniżeli contentu płatnego. Jak już nadmieniłem, mój czas w grze to trochę ponad trzydzieści godzin, ale moim celem było dobicie do czterdziestu i wydaniu werdyktu o grze. Natomiast, zaczynało mi brakować sensownych zawodów, które byłyby dla mnie dostępne. Przykra sprawa, ponieważ w ogólnym rozrachunku z The Crew Motorfest, bawiłem się w grze znakomicie. Dawno nie grałem w ścigałkę na otwartym terenie i szczerze mówiąc znacznie wolę przedstawicieli gatunku bardziej nastawionych na symulacje, ale połączenie tak wielu produkcji, za którymi tęsknię w jednej grze, dało mi dużo radochy. Samochodów jest dość, a jeśli jesteście japońskich legend motoryzacji sportowej, będziecie zachwyceni wyborem – aha, prawie bym zapomniał wspomnieć o tym, jak dobrze fury tutaj brzmią. Widziałem porównania ryków silników z innymi grami i zespół Ubisoftu naprawdę postarał się, aby maszyny w grze brzmiały, jak należy. Model jazdy jest OK, a oprawa wizualna potrafi oczarować. Serio. Jeśli Forza Horizon deklasuje Motorfest, to moje oczekiwania dla tytułu Microsoftu są de facto ogromne. Nie omijajcie tej gry, tylko ze względu na aspekt serwisowy i wydawcę. Jeśli lubicie się ścigać za niewielkie pieniądze – polecam.





Podobał ci się materiał?!
…aby wesprzeć RaczejKonsolowo w misji szerzenia pasji do gier poprzez niezależny content, w 100% bez bullshitu i na maksa gamingowy!


Dodaj komentarz