Razem w emocjach

Pytanie na wrzesień: Co sprawia, że łza się w oku kręci?

Nigdy o tym nie myślałem i właśnie dlatego rozpoczynam nową serię postów na blogu: Gamingowe Medytacje. WordPress codziennie proponuje mi myśl lub pytanie, które ma mnie zainspirować do pisania. O ile nie mam czasu na pisanie nowego wpisu każdego dnia, pomyślałem, że każdego, pierwszego dnia miesiąca spojrzę na propozycję i pochyle się nad nią we wpisie comiesięcznym.


Wiem, że prawdopodobnie będzie to dla was zaskoczeniem, albowiem aura łysego grubasa z Bytomia nie wskazuje na to, że rozklejam się niemalże na każdym filmie Disneya, jakie oglądam z moimi dziećmi. Nie, żebym wył, ale kilka łezek uronię. Zaskakująco całkiem niedawno również zdarzyło mi się niemalże uronić zły, podczas ostatniego wydarzenia fabularnego kończącego The Final Shape, dodatek do Destiny 2 kończący, trwająca dziesięć lat, kampanię. Z dwie medytacje wstecz wspominałem o momencie w Ace Combat 5: Squadron Leader, który zakorzenił się w moich wspomnieniach i odcisnął na mnie emocjonalne piętno. O wrażeniach z dodatku do Destiny 2 również mieliście okazję posłuchać na łamach podcastu GAMECAST. Widząc powyższe pytanie, zacząłem się zastanawiać, co mnie wzrusza i doprowadza do zwilżenia mych ślepi. Dzieje się tak w podobnych momentach i chyba udało mi się znaleźć łączący je element.

Zarówno moment w piątym Ace Combat, jak i ten z DLC do gry Bungie, charakteryzuje wspólne działanie. Jako drużyna lub zespół losowo zrzeszonych osób, dążących do wspólnego celu. To jest kluczem. I choć do pełnej analizy, skąd pojawia się we mnie taka reakcja na właśnie ten motyw, to bez wątpienia, coś w tym jest. Ace Combat 5 to historia zespołu. Mimo tego, że wcielamy się w rolę wyłącznie jednej osoby ze szwadronu Razgriz, to cała produkcja nieustannie wplątuje w historię wątki współpracy i wsparcia pomiędzy jego członkami. W Destiny nie dość, że twórcy dostarczyli fanom pierwszą, dwunasto-osobową misję w historii gry, to jeszcze jej konstrukcja oraz warstwa narracyjna, podawana przez rozmowy bohaterów, łączących się pomimo niesnasek z przeszłości, buduje atmosferę „jesteśmy w tym razem”. W obu przypadkach się wzruszyłem, widząc ludzi wspierających się, działających razem, zapominających o przeszłości itp. Co też przypomniało mi o produkcji, którą bardzo wiele osób nie potrafiło pokochać, jak ja: Final Fantasy XV. Odsłona, która w rankingu całej serii jest w moim absolutnym topie. Miejsce to zawdzięcza głównemu motywowi, który napędza całą grę, a jest nim braterska przyjaźń pomiędzy czwórką głównych bohaterów. I tak tutaj też ryczałem na scenie przy ognisku. Braterskość to jest coś, jawi mi się teraz nawet mocniej, aniżeli sama praca zespołowa. Współpraca z innymi całym sobą, z poświęceniem i pełnym oddaniu się sprawie wspólnej, taki poziom mnie wzrusza i powoduje, że robi mi się ciepło na sercu.

Wychodząc poza gry, myślę sobie, że jest z tym również powiązana moja motywacja w pracy zawodowej. Od dłuższego już czasu, moje życie zawodowe obraca się wokół ról liderskich: team leader, producent, menadżer liniowy, scrum master, czy agile coach. To, co daje mi gazu w codzienności to współpraca z zespołem oraz budowaniem grup osób, które potrafią osiągać sukcesy, które wykraczają poza ich wyobrażenia możliwości. Fun w pracy, to obserwować jak zespół „dorasta” i sam rozwiązuje wszelkie wyzwania, jakie stoją przed nim i świadomość, że dzieje się tak dzięki mojej pracy. Sukces to stać się zbędny dla zespołu i choć brzmi to szalenie, szczególnie dla osób pracujących w zgoła odmiennych realiach i podejściu do pracy, jest dla mnie motywatorem nadrzędnym. Ciągnie mnie do tego budowania współpracy i przezwyciężania wyzwań wspólnymi siłami.

Mam jeszcze jeden wniosek, jaki przyszedł mi głowy zastanawiając się nad odpowiedzią na to pytanie. Historie i gry, których nie znoszę, które mnie odpychają, to realia, gdzie człowiek jest człowiekowi wilkiem – Homo homini lupus czy homo homini lupus est to zwrot, który powtarzał mój wychowawca w szkole podstawowej i gimnazjum, a który dzięki temu zabetonował się w mojej pamięci. The Last of Us, ‚Papers, Please’ i im podobne, to gry, które pomimo wielu ciepłych słów i zebranych nagród, nie jestem w stanie oceniać inaczej, aniżeli pogardą i wzbieraniem się od odczuwania czegokolwiek pozytywnego w ich kierunku. Stąd też historie w tych światach, choć wzbudzały we mnie różne emocje, nigdy nie będę wspominał jako coś, do czego chciałbym wrócić. Mogę grać w Resident Evil (obiecuje, będę grał dalej w serię), mogę być ścigany przez superinteligentnego Xenomorpha, ale rzeczywistość, której naturalnym działaniem człowieka jest skakanie sobie do gardeł, brak wsparcia i notoryczny brak zaufania, to najtrudniejsze miejsca, w które może mnie zaprowadzić gra. Tutaj zdecydowanie preferują opcję homo homini koala est.

A teraz otwieram komentarze i czekam na Wasze przemyślenia dotyczące tych momentów lub motywów w grach wideo, które powodują, że łezka zakręca Wam się w oku.

Do następnych medytacji!


Podobał ci się materiał?!

Postaw mi kawę na buycoffee.to

…aby wesprzeć RaczejKonsolowo w misji szerzenia pasji do gier poprzez niezależny content, w 100% bez bullshitu i na maksa gamingowy!


Image by Freepik.

Dodaj komentarz