Czy słyszeliście kiedyś o procesie gotowania żaby?
Czy syndromie gotującej się żaby? Opisuje on proces gotowania żywej żabki, w którym to płaza umieszcza się w naczyniu z wodą, którą systematycznie i delikatnie się podgrzewa, aż do wrzenia. Ponieważ dzieje się to bardzo powoli i subtelnie, żaba nie zauważa, że się gotuje, aż do momentu, w którym jest już za późno na wykonanie jakiegokolwiek ruchu. Syndrom wykorzystuje się w różnych sytuacjach życia społecznego, jak chociażby okoliczności mieszkańców państwa, w którym to władza skrupulatnie zaplanowanymi, subtelnymi, ale następującymi jeden po drugim wydarzeniami, odbiera obywatelom ich prawa czy wolność – aż do momentu, kiedy zmiana staje się niemożliwa. Mówi się o nim, gdy wybierane jest status quo, bo „przecież jeszcze nie jest tak źle”, „to się nigdy nie stanie” itp.
Chyba nigdy o tym nie pisałem na blogu, ale jestem zagorzałym koncertowiczem. Na koncerty po Polsce jeździłem przeważnie sam, korzystając z pociągów do Warszawy, które (chyba) wtedy nazywały się Zygmunt, albo przejazdów autokarowych siecią Polskibus – i tym oto sposobem ujawniłem, jak starym człowiekiem jestem. Uwielbiam Proxime i Stodołę w Warszawie. To chyba moje ulubione miejsca na koncerty. Szczególnymi względami dążę ten pierwszy klub, za bliskość sceny i artystów. Nadawało to wydarzeniom pewnej intymności, której brakowało mi w koncertach na stadionie, w Chorzowie, katowickim Spodku czy nawet Rock am Ring w Niemczech – choć tego festiwalu nie zapomnę nigdy. Pamiętam kilka edycji trasy Never Say Die w Polsce, pamiętam Dir en Grey w Stodole, albo Funeral for a Friend w Poznaniu, gdzie również zaliczyłem Architects, a scena była na tym samym poziomie niemalże to płyta, w klubie na może setkę osób. Ostatnio doczekałem się A Day to Remember w Polsce, jednej z moich ulubionych kapel ever, a za chwilę będę drugi raz na The Ghost Inside, kapeli równie bliskiej mojemu serduszku metalheada. Nie wypowiadam się o tym wyłącznie, dla przechwalania się, ale żeby podkreślić, że naprawdę kocham chodzić na koncerty, uwielbiam pogo, a większość imprezy spędzam w sercu młynów. Z koncertów wracałem zrelaksowany i spełniony, spędzając wieczór z gośćmi, których normalnie słucham, wracając z pracy. Nierzadko zaopatrzony w koszulkę z merchu kapeli. Typowy wyjazd na imprezę dla mnie to dzień w pracy, szybko na busa, koncert, powrót w nocy, sen w trakcie jazdy i praca rano. Uwielbiam.
Ostatnie lata to mała przerwa w koncertach, którą spowodowała taka „niewielka” rzecz, jak globalna pandemia – może słyszeliście o niej. Nie jestem całkowicie przekonany, czy to przez tę przerwę, a może zostaniem zostaniem poraz kolejny ojcem, natomiast ostatnie kilka koncertów ukazało mi dużo zmian. Ceny biletów poleciały w góry, nawet za najbardziej niszowe kapele sceny. Koszulki i merch na koncertach to kosmos, gdzieś bardzo słabo kojarzone kapele, życzą sobie czasem za koszulkę 150% wartości bilety, a pamiętam t-shirty poniżej ceny wejściówki. Kapele pchają się na stadiony, a na płycie można by rozegrać mecz siatkówki w trakcie imprezy. Tyle jest luzu. Najbardziej sprawiającym mi przykrość elementem jest natomiast bezduszne, niemalże mechaniczne podejście do występu kapel. Trudno się temu dziwić, skoro zespół we wtorek gra w Monachium, w środę Warszawa, a w czwartek ma gig w Pradze. Na scenę wyskakują niemalże z autokaru, a po występie w nim znikają. Wykonawcy starają się utrzymać atmosferę, jednak potem okazuję się – przekleństwo połączonego świata internetu – że wypowiadają gotowe formułki pod całą trasę. Oczywiście w każdym mieście twierdząc, że to właśnie tutaj jest najlepsza atmosfera. Nie to natomiast stanowiło iskrę do napisania tego tekstu.
Pierwszy impuls pojawił się w trakcie koncertu Bury Tomorrow, w warszawskiej Proximie. Bawiłem się znakomicie, a do tego strzeliłem sobie fotkę z wokalistą – dokładnie taką samą jak zrobiłem kilkanaście lat temu! W trakcie zapowiedzi kolejnej piosenki na występie wokalista kapeli zapytał publiczność, kto zakupił najnowszy ich krążek.Przyznam się wam, że zrobiło mi się Daniela strasznie żal. Kilka nieśmiało podniesionych rąk, pewnie z litości, a ja momentalnie pomyślałem: „Co za bzdurne pytanie – kto dzisiaj kupuje płyty?”. No właśnie. Streaming, choć nieunikniony, praktycznie zabił to źródło dochodu dla artystów. Bandcamp, alternatywa w świecie cyfryzacji słuchania muzyki, już jakiś czas temu informował, że artyści na ich portalu zarabiają więcej z merchu, aniżeli sprzedaży cyfrowych albumów i singli. Kolejny impuls pojawił się jeszcze na tym samym koncercie. Kapela przeszła zmiany w składzie przed wyruszeniem w obecną trasę i choć zastępstwo dawało radę, to dla mnie brak czystego wokalu Jasona był sporym ciosem – ale nie wyraziłem tego głośno, jak zrobił to typ, któremu udało się dopchać do mikrofonu, co mnie rozbawiło. Z sieci wyciągnąłem informację, że Jason był po prostu zmęczony koniecznością ciągłego koncertowania, brania udziału w trasie za trasą i postanowił zupełnie zmienić plan na karierę. To nie pierwszy raz, kiedy o podobnych rzeczach słyszę. W niemalże podobnych okolicznościach Ryo Kinoshita, wokalista jednej z najcudowniejszych kapel ostatnich lat i perełki japońskiego ciężkiego grania, niemalże porzucił muzykę, na zostanie sprzedawcą jedzenia z food-tracka. O czym wspominał w trakcie wywiadu na kanele Nik Nocturnal.
Kolejny to coś, co bodajże pierwszy raz zauważyłem trochę już temu, może i lata, widząc plakat trasy koncertowej Sabatonu, a na nim dopisek „The Ultimate Final Tour”, czy coś takiego. Zaśmiałem się pod nosem, bo przypomniało mi się nazywanie plików jako final, finalfinal, final2, realfinal itd. Następnie Iron Maiden ogłaszał ostateczną trasę, która była bardziej ostateczna, aniżeli ta poprzednia ostateczna. I choć jako fana serii Final Fantasy nie powinno mnie to ruszać, tak szczytem dla mnie była trwająca obecnie trasa Metallici, M72 World Tour – na to się po prostu przykro patrzy. Mijając bilbordy w drodze powrotnej do domu, z okna autobusu zauważyłem zapowiedź koncertu Mötley Crüe i Def Leppard, a w mojej głowie pojawiła się wyłącznie jedna myśl: to oni jeszcze żyją? Cóż mogło wyciągnąć te mumie z sarkofagów? I znów przypomniałem sobie o tym, że biorąc pod uwagę jak śmieszne pieniądze generuje obecnie streaming, i że większość dochodów obecnie to koncerty i merch. A ville, dragi i zapiekanki się same nie zapłacą. Długo jednak nie spędziłem na tych przemyśleniach, zmienił się utwór w Spotify i moje myśli popłynęły w innym kierunku. Jako osoba, która niegdyś miała całe dyski zewnętrzne zapełnione dyskografiami, z podziałem alfabetycznym, nieustannie jestem zdumiony obecnym dostępem do muzyki. Kliknięcie dzieli mnie od (niemalże) każdego albumu, singla, remixu. Każdego. Wykonawcy, każdej kapeli, każdej składanki, na jaką mam akurat ochotę. Nie wspominając o odkrywaniu nieustannie, czegoś nowego dzięki mitycznej mocy algorytmu.
No dobra, ale bloga mam o grach, a jeszcze o nich nic nie wspomniałem – choć pewnie znający mnie wiedzą, w jakim kierunku zaraz popłynę w tekście. Niedawno wyszło na jaw, że standardowa edycja Starfield nie będzie miała w pudełku płyty z grą. Chciałbym powiedzieć, że rozpętało to gównoburze wśród czekających na magnum opus Todda Howarda, ale ponieważ to nie PlayStation jest w centrum dramy, nie wzburzyło to przesadnie widocznego poruszania. Czym nie byłem zaskoczony. Abstrahując od tego tematu, pojawiła się również dyskusja na temat edycji kolekcjonerskich gier bez gier, a więc płacenia za gadżety i pierdółki do postawienia za sobą w trakcie streamowania. Trend widoczny już od jakiegoś czasu, a obecnie stający się niemalże standardem. Tutaj właśnie przypomniały mi się ww. wrażenia koncertowe i rozkminy na temat branży muzycznej. Spotify i serwisy mu podobne nieodwracalnie zmieniły to, w jaki sposób konsumujemy muzykę. A co najważniejsze, całkowicie na nowo zdefiniowały jej wartość monetarną dla naszych portfeli. Dziś myśl o wydawaniu sześćdziesięciu złotych na nowy album ulubionej kapeli, wydaje się egzotyką czy szaleństwem. Jak wiele czasu minie, nim to samo stanie się z grami wideo? Żarcik taki – przecież to dzieje się już teraz. Gry muzycy utracili źródło dochodu z płyt, ruszyli po inne formy monetyzacji, więc czy jest tak dziwnym, że w obliczu braku innych możliwości edycja kolekcjonerska wychodzi bez gry, wydawca po wydawcy ogłasza, że pracuje nad produkcją GaaS, nowa odsłona ulubionej serii teraz posiada battle pass, ukochane studio wydaje same sequele, a najciekawszą produkcją roku staje się remake? Nie, ponieważ skutecznie „dawaliśmy” sygnał do twórców, że innych opcji nie mają. Dodatki? Złe. Remastery? Złe. Free to play? Złe. Mikrotransakcje? Złe. Skrzynki? Złe. Podnoszenie cen gier? Złe. Serwisy? Złe. Setki gier w abonamencie za kilkadziesiąt polskich złotych? Tak proszę. Nowe gry ‚day one’ w planie? Więcej, mocniej, szybciej!
Możliwe, że jestem nieco zbyt pesymistyczny, aczkolwiek gdzieś z tyłu głowy siedzi mi myśl, że zarówno w jednej branży, jak i drugiej sprawy będą wyłącznie postępować w kierunku czołówki z murem. Raczej bez zgonu, ale z wizytą na ojomie. Dużo mówiłem o moich odczuciach względem branży muzycznej, ale przecież streaming filmów czy seriali, również nie jest tak gigantycznym sukcesem, jak wielu może się wydawać. Netflix zaciska pasa wśród dzielących się kontami. Ile ciekawych serii zostało anulowanych? Ile tandetnych pogoni za znanymi markami oglądaliśmy (wśród których króluje adaptacja anime Cowboy Bebop)? W Stanach Zjednoczonych rozhulał się na dobre strajk scenarzystów, który wciąż nie wygląda, jakby miał niedługo zostać rozwiązany. Jason Schreier, na jedynym z ostatnich podcastów Triple Click, wspominał, że jego źródła podpowiadają mu, że Netflix odrzucił prośby związków zawodowych o udostępnienie przychodów z produkcji serwisu, nie z powodu gigantycznych zysków w porównaniu do płac osobom na planach produkcji, ale z powodu ich słabego stanu. A skoro streaming to tak cudowny pomysł, to dlaczego Paramount robił wszystko, by Maverick trafił do kin? Czemu Camero i inni wielcy reżyserzy nie wybierają subskrypcji na premierę nowego filmu? Albumy i bilety do kina to fundament, na którym stoją poszczególne branże, podobnie do sprzedaży gier z półek, czy to cyfrowych, czy stacjonarnych. Tylko głupiec majstrowałby przy żyle, utrzymując jego biznes przy życiu.
I o ile branża muzyczna nie miała zbytnio możliwości piwotu swojego spieniężenia (bo piractwo), tak za zmiany na rynku gier wideo odpowiedzialni są wyłącznie gracze. I tak jak osoba słuchająca wyłącznie muzyki na Spotify może uważać, że branża muzyczna, a co najważniejsze artyści, nigdy nie mieli się lepiej, tak obserwując branżę gamingową z perspektywy czystej konsumpcji, również można nabrać wrażenia, że jest cudownie. Dopiero po bliższym przyjrzeniu się wiadomością o kolejnych konsolidacjach, przejęciach, zamknięciach, wypaleniach, klapach sprzedażowych, czy kolejnej grafice z przeprosinami od developera za stan, w jakim oddał w ręce graczy swoją grę, można zauważyć, że wcale nie jest tak różowo. Nowe studia wyskakują jak grzyby po deszczu – szkoda tylko, że finansowane przez Chiny czy Arabię Saudyjką. Pokazy indie w trakcie Summer Game Fest trwały od godziny po kilka, wypełnione były ciekawymi indyczkami, aczkolwiek nie wróżę sukcesu nawet połowie z nich. Pieniądze pchane są w branże drzwiami i oknami, ponieważ każdy chce być częścią TEGO projektu, który okaże się kolejnym giga-hitem. Bańka się pompuje, a później pęka, jak ostatnio pokazał przykład Embracer Group – chyba najlepszy przykład bańki, jaki widziałem. Koszt ponoszą ludzie, których studio zamyka się bez ostrzeżenia (bo takie jest podejście) albo anuluje się projekt, który w produkcji był cztery lata, pozostawiając lukę w portfolio, której nie można wypełnić, mając związane ręce przez podpisane umowy.
Z drugiej strony, piszę ten tekst z autobusu, którym jadę na koncert The Ghost Inside, w mojej ulubionej Proximie. Słuchając ich dyskografii, od której dzieli mnie kliknięcie kciukiem w ekran smartfona. A po powrocie wręcz nie mogę się doczekać kontynuowania rozgrywki szesnastego fajnala, który totalnie mnie oczarował. Podobno przeżywamy jeden z lepszych roczników w historii gier wideo, a takie epitety w jego kierunku słyszę. Relacjonowałem wszystkie znaczące pokazy podczas tegorocznego Summer Game Fest, zachwycony mnogością niesamowitej kreatywności i pasji twórców w tej branży. Jednak nie mogę wyzbyć się przeczucia, że jakoś tak ciepło jest dookoła i niekoniecznie to wina pory roku.

