Serce w chmurach

Pytanie na czerwiec: Opisz jeden ze swoich ulubionych momentów.

Nigdy o tym nie myślałem i właśnie dlatego rozpoczynam nową serię postów na blogu: Gamingowe Medytacje. WordPress codziennie proponuje mi myśl lub pytanie, które ma mnie zainspirować do pisania. O ile nie mam czasu na pisanie codziennie nowego wpisu, pomyślałem, że każdego, pierwszego dnia miesiąca spojrzę na propozycję i pochyle się nad nią we wpisie.


Tyle do wyboru, że nie mam pojęcia, który z nich wybrać. Gram w gry naprawdę długo. Gdybym miał jedynie liczyć lata spędzone na konsolach PlayStation, to będzie już dwadzieścia sześć lat z niebieskim sercem. Każda generacja dostarczyła mi niesamowitych wrażeń i momentów, które widzę klarownie, jakbym miał je przed sobą, gdy tylko zamknę oczy. Na każdej z generacji mógłbym znaleźć kilkanaście przykładów chwil, które chwyciły mnie za serce, wzruszyły lub doprowadziły do szczerego śmiechu.

Mimo to, zapytany o jeden moment w grze, moje myśli natychmiast dryfują w stronę serii Ace Combat – co pewnie dla większości z was może być zaskakujące. Nie Uncharted, nie Horizon, nie astronomiczna wartość produkcyjna. Nie wyzwanie i sprostanie przeciwnościom losu, a właśnie gra o lataniu samolotami, która często bywa nazywana symulatorem. Jednak do pełnej symulacji zawsze jej brakowało – i dobrze, bo jej arcade’owy styl to coś, za co ją uwielbiam.

Z nadejściem drugiej generacji PlayStation, seria Ace Combat zyskała wiele w warstwie fabularnej. Pojawili się bohaterowie z krwi i kości, a wraz z nimi relacje i głosy, które towarzyszyły nie tylko przerywnikom filmowym, ale też komunikacji wewnątrz samolotów przez radio. Stało się to miejscem dyskusji, śmiechów, konfliktów i wzruszeń. Seria zaadaptowała te elementy na dobre, aczkolwiek bezsprzecznie najlepsze momenty miały miejsce w piątej odsłonie – Ace Combat 5: Squadron Leader (The Unsung War w Stanach Zjednoczonych).

Nie chcę zdradzać wam całej fabuły, bo najlepiej przekonać się o jej wyjątkowości samemu. Jednak moment, o którym chcę napisać, ma miejsce pod koniec gry, blisko napisów końcowych. Postaram się unikać większych spoilerów. W finale historii Squadron Leader, szwadron Demonów z Razgriz musi wyruszyć na – przez sojuszników tak nazywaną – misję samobójczą. Zadanie, z którym mają się zmierzyć, to zatrzymanie spadającej na ziemię stacji kosmicznej SOLG. W wyniku ingerencji terrorystycznej zmierza ona do uderzenia w najbardziej zaludnione miasto kontynentu.

Szwadron startuje bez wahania z pasa autostrady, po tym, jak w jednej z poprzednich misji poświęcili swój lotniskowiec, swój dom. Kei „Edge” Nagase, Marcus „Swordsman” Snow, Hans „Archer” Grimm, a także my, jako dowódca oddziału o kryptonimie Blaze, zaczynają rozmawiać o wschodzącym słońcu. O tym, że niewiele im brakuje do przyszłości pełnej takich wschodów w pokoju dla świata. W tle przygrywa spokojna melodia na pianinie. Następuje kilka sekund ciszy, po czym Archer mówi: „Hej, właśnie sobie przypomniałem. W przyszłym tygodniu są moje urodziny!” – i wtedy poleciały mi łzy jak u pierwszoklasisty w kinie, gdy ze skały spadł Mufasa.

Przy pisaniu tego tekstu sprawdziłem tę scenę na YouTube i wiecie co? Znów się wzruszyłem. Oczywiście, żeby w pełni zrozumieć moje emocje, trzeba zagrać w grę samemu. Ta rozmowa przy wschodzie słońca to kulminacja kilkunastu potężnych pod względem ładunku emocjonalnego momentów w trakcie całej kampanii Ace Combat 5.

Kiedy tytuł ten miał swoją premierę, miałem 17 lat. Wiedząc o premierze, spędziłem wakacje pracując na kasie w Tesco, żeby go kupić. W tym roku Squadron Leader będzie obchodził swoje 20 urodziny. Dwadzieścia lat, a ja wciąż tak wyraźnie pamiętam emocje, jakie mną targały, szukając Nagase za linią wroga, patrząc na spadającego Choppera, słysząc śpiewających hymn pokoju marynarzy i to, jak po rozmowie o urodzinach każdego członka szwadronu, każdy z pilotów zgłaszał się do nas po rozkaz do ataku:

Edge: „Blaze”

Swordsman: „Blaze”

Archer: „Blaze!”

Gra prosi nas o potwierdzenie rozkazu – przysięgam, nigdy później nie zdarzyło mi się tak silnie wcisnąć prawy przycisk na padzie. Po tym każdy zgłasza gotowość do ataku i na pełnym ciągu rusza na spotkanie ze stacją SOLG, wiedząc, że to ostatnia rzecz dzieląca świat od pokoju. To ich ostatni rozkaz.

Gry to cudowne medium. Najlepsze. Kocham je przez takie momenty i dla takich momentów. Dwie dekady później widzę scenę przed misją w Destiny 2, gdzie wszyscy bohaterowie gry zbierają się do ostatniego starcia po motywującym apelu Zavali. Gra wrzuca nas w misję, gdzie z grupą dwunastu innych Guardianów przedzieramy się przez pole bitwy, zasypywane nieograniczoną falą wrogów. Wszędzie wybuchy, kule karabinów i moce klas latają na lewo i prawo. Przez radio słychać głosy wszystkich postaci przewijających się przez historię gry. Każdy dorzuca swoją pełną otuchy kwestię. W głos się roześmiałem z radości. W tym roku stuknie mi 37 lat.

A teraz otwieram komentarze i czekam na wasze przemyślenia dotyczące tego momentu w grze, który został z wami na bardzo długo. Który w każdej chwili możecie przywołać z pamięci i odtworzyć emocje tej chwili.

Niestety, przez ustawienia komentarzy na blogu, pole do wpisywania ich nie pojawia się pod wpisem, ALE możecie odpowiedzieć na post, wrzucając swoją odpowiedź w formularz kontaktowy bloga, a ja umieszcze je w kolejnym poście.

Do następnych medytacji!


Podobał ci się materiał?!

Postaw mi kawę na buycoffee.to

…aby wesprzeć RaczejKonsolowo w misji szerzenia pasji do gier poprzez niezależny content, w 100% bez bullshitu i na maksa gamingowy!


Image by Freepik.

Możliwość komentowania jest wyłączona.